Wojacy u świętego Odylona
Wojacy u świętego Odylona. Nic nie czujesz, jesteś w szoku, ból dociera po czasie
Późnymi popołudniami po wąskich uliczkach starego Lwowa przemyka dziwna procesja. Natalia Zubyk na czele. Za nią kilku, czasem kilkunastu żołnierzy. Drobią kroczki na śliskim bruku. Ręce na temblakach, obwiązane bandażem głowy, kule, czasem wózki inwalidzkie. Nie tak dawno wywieźli ich z frontu. Najpierw chirurdzy wyciągali im odłamki z ciał, przeprowadzali amputacje. Potem rehabilitanci uczyli ich stawiać pierwsze kroki na protezach, a psycholodzy tłumaczyli, że wszystko jakoś musi się ułożyć.
Teraz kolej na Natalię. Jej zadanie: pokazać wojakom miasto. Żeby Lwów nie kojarzył im się wyłącznie z bólem szpitalnych sal. Pachniał kawą, a nie przesiąkniętymi ropą bandażami.
1.
Od początku inwazji Lwów zmienił się w przystań dla uchodźców i ogromny szpital. Przez miejskie lecznice przewinęło się 75 tys. ofiar wojny. Gnat Gerycz, ordynator chirurgii u św. Pantelejmona we Lwowie: – Wojskowi, małe dzieci, ich mamy, staruszkowie, czasami całe rodziny. Obrażenia od wybuchów pocisków moździerzowych, rakiet, rakiet balistycznych albo ostrzału artyleryjskiego. Odłamki wyrywają duże kawałki tkanek z ciała człowieka. To cecha charakterystyczna ran, z jakimi mamy do czynienia. Specyficzne jest też to, że nie są skoncentrowane w jednej części ciała. Pacjenci mają uszkodzone jednocześnie kończyny, głowę i klatkę piersiową.
Lekarze we Lwowie są ostatnią instancją. Szpitale na wschodzie zatrzymują krwotoki, zszywają rany, uśmierzają zastrzykami z morfiny ból. Czym bliżej frontu, tym mniej czasu na subtelności. Lwów zaś nie tylko ratuje życie, ale specjalizuje się w operacjach polegających na rekonstrukcji organów. – Próbujemy rozwijać, jak możemy, ten rodzaj chirurgii – mówi Gerycz.
Żołnierze wiedzą to doskonale.