Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

447. dzień wojny. Od grudnia dzieją się u nas dziwne rzeczy. To Rosja gra z NATO w „kurczaka”

NATO ma najnowocześniejszą broń na świecie, ale jego prawdziwą siłą jest jedność i wartości, których broni. Sojusz broni czegoś, czego Rosja nigdy nie poznała – wolności. Każdy, kto osłabia jedność Zachodu jest dziś sojusznikiem Rosji – mówił na konwencji programowej PiS minister obrony Mariusz Błaszczak. 14 maja 2023 r. NATO ma najnowocześniejszą broń na świecie, ale jego prawdziwą siłą jest jedność i wartości, których broni. Sojusz broni czegoś, czego Rosja nigdy nie poznała – wolności. Każdy, kto osłabia jedność Zachodu jest dziś sojusznikiem Rosji – mówił na konwencji programowej PiS minister obrony Mariusz Błaszczak. 14 maja 2023 r. mat.pr. / Twitter
NATO ze Stanami Zjednoczonymi na czele unikają konfrontacji z Rosją na wszelkie możliwe sposoby, nie chcąc dopuścić do wybuchu dużej wojny – by nie nazwać jej wręcz III wojną światową. Ze strony Rosji trwa jednak ciekawa zabawa w „chickena” – kto pierwszy stchórzy?

Od razu sobie powiedzmy: w obecnym stanie Rosja nie ma z NATO najmniejszych szans w konflikcie konwencjonalnym. Mimo całego rozbrojenia państw NATO po tęgim laniu, jakie rosyjska armia dostała w Ukrainie, oraz przy przyspieszonym odtwarzaniu zdolności obronnych państw Sojuszu Północnoatlantyckiego Rosja poniosłaby sromotną klęskę. Oczywiście taka wojna byłaby katastrofą, pochłonęłaby mnóstwo ofiar z obu stron, sprowadzając uczestników do poziomu znękanych wojną państw Europy końca lat 40. Zwycięstwo, choć w zasadzie zagwarantowane na wejściu, byłoby dla Zachodu bardzo kosztowne. Dla Rosji skończyłoby się jeszcze gorzej, być może nawet rozpadem. Takiej wojny – całe NATO kontra Rosja – nie chce nikt, nawet ta ostatnia. Rosja ma inny plan – wyrywać z sojuszu i z Unii Europejskiej pojedyncze państwa lub grupki mniejszych państw, izolować je, sprowadzać do roli niechcianych pariasów, a następnie pokonywać kolejno, pojedynczo.

Czytaj także: Gdy Rosja straszy wojną, NATO ma problem... z pieniędzmi. „Tak dalej być nie może”

Na razie jednak to kwestia dla Rosji bardziej odległa. Teraz musi utrzymać, co się da, w Ukrainie, by ewentualnie realizować w tym kraju „poprawiony plan z 2014 r.”, jakbyśmy go roboczo nazwali. Chodzi o to, by Ukrainę wyczerpać na tyle, by ta – pozbawiona innego wyjścia, porzucona przez zachodnich sojuszników – w końcu przyłączyła się do Rosji. Największym problemem jest tu jednak to, że porzucenie Ukrainy przez zachodnich sojuszników to wciąż odległa perspektywa. Zachód wydaje się mieć niespożyte siły oraz zasoby, które może spożytkować na obronę Ukrainy, a tym samym wzmocnić własne bezpieczeństwo. A to stawia Rosję w bardzo trudnej sytuacji. Wydaje się, że nic już nie działa na państwa zachodnie, żadne straszenie użyciem broni jądrowej, żadne mityczne „eskalacje”, w ogóle nic. Łamane są kolejne bariery, a uzupełniana w zachodni sprzęt ukraińska armia staje się coraz silniejsza i powolutku uzyskuje przewagę nad rosyjskimi wojskami walczącymi w Ukrainie.

Pierwszy test taktyczny nadchodzi pod Bachmutem. Do kolejnych efektywnych kontrataków prowadzonych już od kilku dni nie angażuje się znacznych sił ukraińskich. Nie ma tam nowych brygad pancernych i zmechanizowanych, w zasadzie zachodnie czołgi się tam nie pojawiają, jeśli już, to dostarczone wcześniej zachodnie transportery opancerzone. Ale mimo to bardzo dobrze wyszkolone i przyzwoicie dowodzone wojska ukraińskie odnoszą sukcesy. Na niewielką, taktyczną skalę, za to od kilku dni systematycznie i nieubłagalnie. Posuwają się krok po kroczku, odzyskują nieduże połacie terenu, ale bez wielkich strat. Głównym źródłem tych sukcesów jest świetne współdziałanie piechoty z czołgami i artylerią, dobre wzajemne wsparcie pomiędzy taktycznymi grupami szturmowymi i wspierającymi, elastyczne dowodzenie na niskich szczeblach. Rosyjskie wojska, złożone ze słabo wyszkolonych „mobików”, których dowódcy traktują jak bydło, nie dbają o właściwe zaopatrywanie czy ewakuację rannych; bez efektywnego wsparcia ze strony własnej artylerii i pojazdów pancernych są kolejno likwidowane. Choć jeszcze nie na taką skalę, jakiej byśmy sobie życzyli.

Wszystko to wygląda jak test możliwości działania jednostek w pełni wyszkolonych na Zachodzie. To coś w rodzaju próby generalnej, takiej „kostiumowej”, przed właściwą ofensywą na pełną skalę. Ukraińskie dowództwo nabiera tym samym zaufania do przygotowania własnych wojsk, do wyuczonej w zachodnich ośrodkach taktyki, do dostarczonego sprzętu, by ostatecznie powtórzyć działania na o wiele większą skalę już we właściwej ofensywie.

Czytaj też: Ameryka uratowała Ukrainę przed upadkiem. Bije Rosję, a nawet Chiny

Ale to działa w obie strony. Tak jak Ukraińcom unaocznia efekty zakrojonej na niespotykaną skalę zachodniej pomocy, tak wywołuje bezsilną złość u Rosjan. Oni na własnej skórze odczuwają, co Zachód zrobił z ukraińską armią. I wcale nie chodzi tu o tony dostarczonego żelastwa, ale poziom, jakość, wyszkolenie, taktykę, współdziałanie, dowodzenie, co przekłada się na rzeczywistą efektywność. Tak właśnie zwycięża się bez ponoszenia ciężkich strat, bez pokrywania zdobytego terenu stertami trupów własnych żołnierzy.

I to Rosjan wkurza do białej gorączki. Zdają sobie sprawę, że pomoc zachodnia zaczyna ich przytłaczać, jest już nie do zniesienia. Dlatego będą dążyć za wszelką cenę, by ustała. Ale co znaczy za wszelką cenę?

Działania pośrednie

Z jednej strony na bezpośrednią konfrontację Rosjan nie stać – nie teraz, nie w tym stanie, nie bez solidnego przygotowania się. Najlepiej zresztą byłoby Rosji konfrontować się z pojedynczymi państwami, a nie z całym sojuszem.

Czytaj także: Rosja chce skłócić kraje NATO. Wyobraźmy sobie, że jej się udaje

Pozostają więc przede wszystkim sprawdzone metody wojny informacyjnej. Kampania informacyjna przybrała na sile i widać już niesamowitą desperację na tym polu, skoro udaje się nawet oddziaływać agenturą wpływu i staranną dezinformacją na niektóre, poważne wydawałoby się, zachodnie media. Na tym polu Rosjanie robią, co mogą. Spięli się, zmobilizowali, działają. Ale to wciąż za mało.

Trzeba zatem podjąć ryzyko i zacząć wysyłać konkretniejsze ostrzeżenia. Skoro Zachód nie boi się jąder, to może da się wywołać strach przed bezpośrednimi atakami na niektóre państwa NATO? Nie na wszystkie jednocześnie, rzecz jasna, trzeba wybrać jedno – stanowiące ważne, kluczowe ogniwo we wspieraniu Ukrainy, nie tylko z racji postawy rządu i społeczeństwa, ale także z racji położenia – przez państwo to przechodzą kluczowe szlaki komunikacyjne prowadzące na Ukrainę. Co to za kraj? Tak, to Polska.

Od grudnia dzieją się w Polsce dziwne rzeczy. Mamy pytanie, czy jest to przypadek. Pierwsze z owych zdarzeń, 16 grudnia, mogło być całkowicie przypadkowe. Ale to stosunkowo łatwo sprawdzić. Wystarczy poprosić o pomoc specjalistów ukraińskich, którzy obsługiwali pociski Ch-55 w czasach ZSRR i bezpośrednio po, zanim je przekazano ostatecznie do Rosji w połowie lat 90. Czyli nie tak znowu dawno, nie trzeba szukać ludzi w bardzo podeszłym wieku. Oni są w stanie odczytać program lotu pocisku, by przekonać się, jaka była intencjonalna trasa tej rakiety. Takie dane mogą raz na zawsze rozwiązać kwestię: celowe działanie czy awaria?

Drugim wydarzeniem jest naruszenie przestrzeni powietrznej przez balon w nocy z 12 na 13 maja. Tutaj ciężko mówić o przypadku. Nawet jeżeli był to zwyczajny balon meteorologiczny, jakich do dziś się używa, to starty takich balonów są starannie zaplanowane, m.in. właśnie dlatego, żeby taki balon przypadkiem nie naruszył przestrzeni powietrznej sąsiada, gdy zaniesie go wiatr. Feralnej nocy we wschodniej części Polski wiał wiatr z południowego wschodu. Nie można zatem mówić o przypadku. Jest to więc podniesienie poprzeczki o jeden stopień do góry – o ile w poprzednim przypadku można było dyskutować, czy działanie było celowe, czy nie – o tyle w przypadku balonu nie ma o tym mowy. Następuje więc powolna, stopniowa eskalacja.

Czytaj także: Kulisy obrony powietrznej, czyli jak gubią się nam rakiety i balony

Do kolejnego przypadku (a nawet dwóch) doszło już 13 maja. Około godziny 16 na warszawskie lotnisko Okęcie podchodził do lądowania samolot PLL LOT z Poznania. Na wysokości ok. 2 tys. stóp (600 m) bardzo blisko samolotu przeleciał dron o wielkości szybowca. Załoga następnego samolotu (tym razem z Wrocławia) również zaobserwowała obiekt. W efekcie tego incydentu wszystkie operacje na lotnisku zostały wstrzymane na 30 min, a dron jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął. Razem z jego operatorem. Czy w tym przypadku można mówić o kolejnym podniesieniu poprzeczki? Tym razem zagrożenie było realne. W przypadku zderzenia drona z samolotem pasażerskim na tej wysokości nie byłoby już czasu na reakcję. Proszę mieć na uwadze, że mówimy o odległości 30 m przy samolocie poruszającym się z prędkością ok. 330 km/godz., więc do zderzenia zabrakło naprawdę niewiele. Można mówić już o realnym, prawdziwym zagrożeniu. Trudno jednak stwierdzić, czy operator drona celowo zbliżył się do ścieżki podejścia, naruszając tym samym obszar kontrolowany lotniska. Chociaż nie do końca...

15 maja do bardzo podobnego incydentu doszło na podejściu do lądowania na lotnisku Katowice-Pyrzowice. Na wysokości 1,2 tys. m, jeszcze przed wejściem w oś pasa, samolot z Eindhoven minął się z dronem w odległości 50 m. Obecność drona na tej wysokości w ogóle nie powinna mieć miejsca. Zwykłe „fotograficzne” urządzenia nie przekraczają wysokości 150 m. Załoga zauważyła drona, choć nie ujawniono, jakiej był wielkości. Policja natychmiast rozpoczęła poszukiwania w trzech powiatach, ale wieczorem zakończono je bez wykrycia sprawcy. Zagrożenie, jakie towarzyszyło incydentowi, nie było wcale mniejsze niż to na Okęciu. I sam fakt, że do zdarzenia nie doszło po raz pierwszy, świadczy o tym, że nie są to przypadkowe naruszenia. A więc poprzeczka znów idzie w górę – nie ma mowy o wypadku, a zagrożenie jest już rzeczywiście duże.

Czytaj także: Ch-55 pod Bydgoszczą. Wojna na górze trwa, wojskowy marsz PiS się potknął

Coraz głębiej, coraz dalej

Na podstawie tych incydentów można wywnioskować, że ich skala powolutku rośnie. A wraz z nim zagrożenie, jakie powodują. Dla Rosjan jest to wskazówka mówiąca o tym, jakich narzędzi może użyć przeciwko NATO (a w zasadzie przeciwko jednemu z państw NATO) bez powodowania wybuchu wojny. Następnym krokiem może być wysłanie kolejnego pocisku, tym razem już z głowicą bojową. W taki sposób zniszczenie lub uszkodzenie istotnego elementu infrastruktury krytycznej, np. kolejowej, jasno dałby do zrozumienia całemu światu, że dostawy broni do Ukrainy nie są bezpieczne. Jednocześnie Rosja nadal miałaby możliwość wytłumaczenia się z incydentu: awaria, pomyłka, ingerencja ukraińskich środków walki elektronicznej. NATO również nie chce bezpośredniej konfrontacji, więc incydent z pojedynczym pociskiem łatwo byłoby zakwalifikować jako nieszczęśliwy wypadek. Ale wszystkim pozostałym rządom państw dałoby to do myślenia: dostawy broni nie są bezpieczne.

Czytaj także: Polska chce zerwania porozumienia NATO–Rosja. Dlaczego akurat teraz i w takiej formie?

Symetryczna reakcja i reagowanie elastyczne

Można odnieść wrażenie, że nie tylko Polska, ale i NATO przyglądają się zaistniałej sytuacji bezczynnie. I jest to po części prawda. Przestrzeń powietrzna Polski jest częścią przestrzeni NATO i to właśnie na NATO ciąży odpowiedzialność za jej dozór i bezpieczeństwo. Rosjanie o tym wiedzą, dlatego spodziewają się wspólnej reakcji NATO, a nie tylko Polski. I tu leży problem. Narzędzia, jakimi dysponuje NATO w takich przypadkach, to pociski przeciwlotnicze, lotnictwo myśliwskie, broń C-UAS (antydronowa). Tyle tylko że to narzędzia reakcji militarnej. W przypadku ich użycia będzie można mówić o eskalacji, bo narzędzia użyte przez przeciwnika nie należą do działań militarnych, a jedynie do działań pośrednich. Byłaby to nieadekwatna odpowiedź na prowokację. To właśnie jest słaby punkt NATO. Rosja rozwija strategię użycia działań pośrednich co najmniej od 2008 r., a NATO nie posiada narzędzi, by na nie odpowiadać. Posiadają je za to państwa należące do NATO i inne instytucje międzynarodowe, np. Unia Europejska. Pytanie, czy NATO powinno mieć prawo proponować środki dyplomatyczne lub sankcyjne państwom członkowskim w odpowiedzi na działania pośrednie Rosji? Pozostawmy tę kwestię prawnikom, ale w ogóle debata na ten temat powinna już się rozpocząć. Rosja bada, na ile może sobie pozwolić, aby rozpocząć konfrontację z jednym z państw NATO bez reakcji reszty Sojuszu. I tak, to jest gra w „kurczaka”. NATO może albo zderzyć się czołowo, albo zjechać z drogi. Jak dotąd, za każdym razem zjeżdża. Ale czy nie czas postawić na drodze Rosjan ścianę?

Czytaj też: Putin przyłapał NATO w momencie leniwego wybudzania się

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną