447. dzień wojny. Od grudnia dzieją się u nas dziwne rzeczy. To Rosja gra z NATO w „kurczaka”
Od razu sobie powiedzmy: w obecnym stanie Rosja nie ma z NATO najmniejszych szans w konflikcie konwencjonalnym. Mimo całego rozbrojenia państw NATO po tęgim laniu, jakie rosyjska armia dostała w Ukrainie, oraz przy przyspieszonym odtwarzaniu zdolności obronnych państw Sojuszu Północnoatlantyckiego Rosja poniosłaby sromotną klęskę. Oczywiście taka wojna byłaby katastrofą, pochłonęłaby mnóstwo ofiar z obu stron, sprowadzając uczestników do poziomu znękanych wojną państw Europy końca lat 40. Zwycięstwo, choć w zasadzie zagwarantowane na wejściu, byłoby dla Zachodu bardzo kosztowne. Dla Rosji skończyłoby się jeszcze gorzej, być może nawet rozpadem. Takiej wojny – całe NATO kontra Rosja – nie chce nikt, nawet ta ostatnia. Rosja ma inny plan – wyrywać z sojuszu i z Unii Europejskiej pojedyncze państwa lub grupki mniejszych państw, izolować je, sprowadzać do roli niechcianych pariasów, a następnie pokonywać kolejno, pojedynczo.
Czytaj także: Gdy Rosja straszy wojną, NATO ma problem... z pieniędzmi. „Tak dalej być nie może”
Na razie jednak to kwestia dla Rosji bardziej odległa. Teraz musi utrzymać, co się da, w Ukrainie, by ewentualnie realizować w tym kraju „poprawiony plan z 2014 r.”, jakbyśmy go roboczo nazwali. Chodzi o to, by Ukrainę wyczerpać na tyle, by ta – pozbawiona innego wyjścia, porzucona przez zachodnich sojuszników – w końcu przyłączyła się do Rosji. Największym problemem jest tu jednak to, że porzucenie Ukrainy przez zachodnich sojuszników to wciąż odległa perspektywa.