Gdy pojawiła się informacja, że to właśnie Aleksandr Łukaszenka przekonał Jewgienija Prigożyna do rezygnacji z rajdu na Moskwę, z początku brzmiało to jak fake news. Szybko jednak okazało się prawdą. Łukaszenkę wybrano ponoć na mediatora dlatego, że z Prigożynem znają się od dawna. Ale sprytne popchnięcie buntowników akurat na Białoruś ma też wymiar strategiczny, potencjalnie bardzo niebezpieczny z polskiej perspektywy.
Czytaj też: Krótka wojna Prigożyna. W Rosji zebrał oklaski. Kolej na Putina
Najemnicy na granicy
W ten sposób być może na samą granicę z Polską trafią dobrze wyszkoleni rosyjscy najemnicy, wyspecjalizowani w działaniach hybrydowych. Mogą okazać się profesjonalnym wsparciem dla Białorusinów, którzy od ponad trzech lat z różnym powodzeniem „produkują” kryzys graniczny, wypychając do Polski ściągniętych z Azji i Afryki migrantów. Przy czym będzie to może najbardziej widoczny, ale niekoniecznie najgroźniejszy efekt ich „wygnania” na Białoruś.
Na razie wskutek łukaszenkowskich negocjacji wagnerowcy zostali objęci nieformalną amnestią. Władimir Putin obiecał, że ci, którzy nie brali udziału w rebelii, mogą podpisać kontrakty z ministerstwem obrony i wejść w skład regularnej armii. Pozostali mieli do wyboru albo odejście „do cywila”, albo wyjazd na Białoruś. Część najemników zapewne wybierze trzecie rozwiązanie, czyli wyjazd do Afryki, gdzie wagnerowcy ciągle są obecni.