Z pierwszą wizytą do Izraela w czasie wojny z Hamasem przybył w środę Joe Biden. W towarzystwie sekretarza stanu Antony’ego Blinkena spotkał się w Tel Awiwie z premierem Beniaminem Netanjahu, ministrem obrony i innymi członkami gabinetu, rodzinami ofiar i zakładników. Nie wygląda na to, by ta wizyta przyniosła jakieś praktyczne skutki. Wskazywało na to oświadczenie Bidena przed odlotem do USA i fakt, że zignorował pytania wykrzykiwane potem w jego kierunku przez dziennikarzy.
Izrael ma poparcie USA. Ale Biden ostrzega
Prezydent ostro potępił atak Hamasu, nazywając mord ponad tysiąca cywilów „czystym złem”, dla którego „nie ma żadnego usprawiedliwienia”. Porównał terrorystyczne władze Strefy Gazy do znanego z bestialstwa Państwa Islamskiego. Ponowił zapewnienie o bezwarunkowym poparciu USA dla Izraela, obiecał dostarczyć mu wszelką niezbędną broń i sprzęt wojskowy. Ostrzegł także arabskie kraje regionu i Iran, by nie ważyły się pomóc Hamasowi, zachęcając np. stacjonujące w Libanie oddziały Hezbollahu do ataków. Biden mówił to już w pierwszych dniach po inwazji Hamasu.
W drugiej części wystąpienia sugerował rządowi Izraela, aby liczył się z „kosztami” zapowiadanego wkroczenia wojsk lądowych do Gazy w celu zniszczenia Hamasu. „Zdecydowana większość Palestyńczyków to nie Hamas”, powiedział, jakby apelując, by minimalizowano straty wśród cywilnej ludności – według ekspertów nieuniknione, bo terroryści ulokowali bazy w gęsto zaludnionych miastach i traktują cywilów jak „żywe tarcze”.