Macron drugi
Gabriel Attal, ulubieniec Francuzów. Jego lewicowy rząd ma dać początek... nowej prawicy
We Francji, jak wiadomo, nie ma premiera w naszym rozumieniu tego słowa. Na czele rządu stoi premier ministre, dosłownie pierwszy minister. Dobór słów jest tu nieprzypadkowy: autor konstytucji V Republiki gen. Charles de Gaulle zadbał o to, aby „prezydenta rady” (ministrów) zastąpił tytuł wprost nawiązujący do czasów, kiedy nad Sekwaną władała dynastia Burbonów. I tak jak dawniej król miał swojego Richelieu, Fleury’ego czy Mazarina, tak dzisiaj republikański monarcha ma swoich pierwszych ministrów.
W tym sensie Emmanuel Macron również jest konserwatystą, który zazdrośnie pilnuje autorytetu głowy państwa. Przed wyborami parlamentarnymi w czerwcu ubiegłego roku ogłosił, że nawet gdyby partie Marine Le Pen bądź Jeana-Luca Mélenchona – odpowiednio: Zjednoczenie Narodowe i Francja Nieujarzmiona (La France insoumise) – wygrały wybory, to i tak nie powierzy żadnemu z ich szefów misji tworzenia rządu, bo w jego ocenie formacje, którym przewodzą, nie są republikańskie. Gdy Mélenchon grzmiał, że to naród wybiera swojego premiera, minister delegowany ds. relacji z parlamentem odpowiedział mu, że nic podobnego.
Nietrudno wysnuć, że relacja między obydwoma politykami na szczycie władzy wykonawczej ma charakter hierarchiczny. Prezydent Valéry Giscard d’Estaing kazał wysłać wówczas jeszcze premierowi Jacques’owi Chiracowi protokół, w którym nakazywano mu maszerować pięć kroków za głową państwa w toku oficjalnych uroczystości. Jeszcze dalej szedł François Mitterrand, który pewnego razu ponoć rozmyślnie upuścił dokumenty po to, aby premier zbierał je dla niego z podłogi. „Mówiłem ci, że nauczę go aportować” – miał później powiedzieć jednemu z ministrów.
Oczywiście, jeśli prezydent i szef rządu pochodzą z innych obozów politycznych, układ ten ulega zmianie.