Przez kilka najbliższych miesięcy wojska NATO będą pokazywać determinację i zdolność do obrony przed atakiem Rosji. Na wypadek realnego zagrożenia ciężar ten będą musieli wziąć na siebie również cywile.
NATO wysyła sygnał Rosji
Steadfast Defender – Niezłomny Obrońca. Tak nazywa się seria ćwiczeń, które od tego tygodnia aż do maja trwać będą w Europie, głównie na wschodniej flance NATO. Skala przedsięwzięcia jest imponująca nie tylko w wymiarze czasowym. Ogółem w manewrach różnego szczebla i rodzaju wziąć ma udział 90 tys. żołnierzy z wszystkich państw NATO oraz kilku partnerów Sojuszu (taki status wciąż ma stojąca u progu NATO Szwecja).
Dlatego już mowa o największych ćwiczeniach NATO od końca zimnej wojny, jako jasnym sygnale wobec Rosji, że choć zachodni sojusz wojskowy jest z definicji obronny, to traktuje obronę coraz poważniej, również w wymiarze liczb. „Rosja jest dla NATO zagrożeniem, a wszelkie plany i ćwiczenia dostosowujemy do zagrożenia” – nie pozostawił wątpliwości szef Komitetu Wojskowego NATO adm. Rob Bauer, nadzorujący wielki i niełatwy proces generacji sił do nowego modelu obronnego, w którym – hasłowo – walka będzie toczyć się od pierwszej sekundy konfliktu o każdy centymetr sojuszniczego terytorium.
Czegoś takiego NATO nie podejmowało od ponad ćwierć wieku, ale w nadchodzących kilku miesiącach chce pokazać, że da radę: na lądzie, morzu, w powietrzu, kosmosie i cyberprzestrzeni, a przede wszystkim w tabelach tajnych skoroszytów wyjmowanych na wypadek wojny z jeszcze najtajniejszych sejfów.
Czytaj też: Czy Ukraina już przegrywa, a Rosja szykuje się na kolejne wojny?
Zdolności realne, kompletne, przetestowane
O skali tej największej od kilku dekad adaptacji NATO mówi, posługując się wielkimi liczbami: chce wystawić do obrony przed Rosją 300 tys. wojska w podwyższonej gotowości (do 30 dni) i kolejne 500 tys. jako siły wsparcia. To mniej więcej tyle, ile liczy armia ukraińska, co pewnie nie jest zbiegiem okoliczności. Wszystko to ma być jednak komponent sojuszniczy, do którego doliczyć należy siły pozostające pod dowództwem narodowym.
Szczegółowy podział pewnie nigdy nie będzie pokazany, choć niektóre kraje publicznie deklarują, ile i czego „poświęcą” dla wspólnej obrony w ramach NATO. Ogółem mowa o 100 brygadach wojsk lądowych, 1400 samolotach bojowych, 250 okrętach nawodnych i podwodnych. Według nowych planów takie siły mają być wystarczające i adekwatne do skutecznej obrony – czyli pokonania w razie ataku – wojsk rosyjskich na wschodniej flance, chyba że taki atak miałby nastąpić gdzieś indziej.
Proces planowania obronnego uwzględniający nowy model sił już się zaczął, a być może w czasie szczytu w Waszyngtonie usłyszymy, jak to idzie – o ile będzie się czym pochwalić. Bo istnieje uzasadniona obawa, że plany są zbyt ambitne jak na możliwości i rzeczywisty stan sił zbrojnych państw członkowskich. Gdy słychać o problemach, jakie są ze sformowaniem nowych brygad np. w Danii czy Niemczech, gdy widać spadające zainteresowanie służbą i gdy dla z trudem zwerbowanych żołnierzy nie ma sprzętu, wątpliwości szczególnie rosną. Ale żeby było jasne: natowskich generałów tak samo mało obchodzą deklaracje o najsilniejszej w Europie armii i jednostkach tworzonych w drodze oświadczeń na pustych placach. Liczą się zdolności realne, kompletne, przetestowane, zaopatrzone i z wiarygodnym zapleczem.
Czytaj też: Wojna za rogiem, europejska obrona w potrzasku
Obrońca amerykański i w pełni natowski
Dlatego warunkiem zaistnienia tego modelu, a także testem jego przyszłych komponentów muszą być coraz większe ćwiczenia. Skala manewrów od lat się rozrasta i teraz nie mówi się nawet o pojedynczym przedsięwzięciu, ale o ich międzynarodowej „federacji” pod wspólną sojuszniczą nazwą. Ma to bardziej przypominać wielką operację wielonarodowych sił połączonych, prowadzoną jednocześnie na wielu odcinkach frontu, niż jakąś jedną symulowaną bitwę.
W pierwszym półroczu 2024 r. taką operacją ma być właśnie Steadfast Defender. Jak uczy natowski podręcznik deszyfracji kryptonimów, chodzi o ćwiczenie kierowane przez naczelne sojusznicze dowództwo operacyjne SHAPE, a więc najwyższy wojskowy sztab NATO, na którego czele stoi głównodowodzący wojsk sojuszniczych w Europie SACEUR – obecnie gen. Chris Cavoli. Z rozkodowaniem drugiego członu jest trudniej, bo łamie przyjętą konwencję. Zgodnie z nią powinno to być słowo na „J”, by oddać połączoną (joint) naturę ćwiczeń wszystkich rodzajów wojsk.
Jednak dla podkreślenia roli tego ćwiczenia NATO pożyczyło słowo Defender od Amerykanów, którzy prowadzili serię Defender Europe i zapraszali do niej wszystkich europejskich sojuszników. Tak powstał obrońca już nie tylko amerykański, ale w pełni natowski, dowodzony przez sojuszniczego generała, który i tak ma na głowie drugi kapelusz: amerykańskiego dowódcy europejskiego teatru działań. Te wygibasy z wojskową semantyką są z pozoru bez sensu, bo i tak efekt działań jest podobny. Ale w wymiarze politycznym organizowanie czegoś tak dużego przez dowództwo sojusznicze, z zaangażowaniem wszystkich krajów członkowskich, bardzo wiele zmienia. Całe NATO staje się niezłomnym obrońcą Europy przed Rosją, a w każdym razie pokazuje gotowość, by się nim stać.
Czytaj też: Abramsy przeszły Wisłę. Manewry w wojennym czasie
Wiktoria na czterokonnym rydwanie
Ten federacyjny sojuszniczy obrońca zacznie prężyć muskuły w tym tygodniu. Ale od kilku dni siły zbrojne uczestników informują, co się dzieje lub co ma się wydarzyć. Poszczególne elementy tej układanki już widać. Niemcy pokazali właśnie, jak ich 23. brygada górska przemieszcza się do Norwegii na ćwiczenia Nordic Response. Faza aktywna tych ćwiczeń to pierwsza połowa marca, ale transport sprzętu wymaga czasu. Gospodarze informują, że nordycki komponent sojuszniczych manewrów będzie liczyć aż 20 tys. żołnierzy, z czego połowa to wojska lądowe, a połowa marynarka wojenna i lotnictwo. Niebędąca wciąż w NATO Szwecja z dumą podaje, że zapewni 4,5 tys. z nich, czyli prawie jedną czwartą.
Cała brygada znajdzie się pod dowództwem fińskiej dywizji. Uczestnicy przyjadą jednak z 14 krajów. Dla Niemców zimowa wyprawa na północ będzie początkiem Kwadrygi, czyli cyklu ćwiczeń na trzech kierunkach geograficznych, odpowiadających podziałowi Europy na trzy obszary i związane z nimi grupy planów obronnych. Wiosną żołnierze Bundeswehry pojadą na wschód, przez Polskę na Litwę, gdzie stoją na czele grupy bojowej NATO i gdzie – nie bez trudności – tworzą brygadę. Potem rzutem lotniczym i kolejowym przemieszczą się do Rumunii.
Ostatnim akordem ma być Wielka Kwadryga znowu na Litwie, która rysuje się jako niemiecki obszar odpowiedzialności w planach obronnych NATO. Niemcy wyślą na ten cykl 12 tys. żołnierzy i dla nich też jest to rekord. Niemiecka Kwadryga to również symbol zwycięstwa z Bramy Brandenburskiej – stojąca na czterokonnym rydwanie rzymska bogini Wiktoria. Ale jeśli chodzi o liczby, Niemców przebili Brytyjczycy, którzy zadeklarowali 20 tys. żołnierzy, w tym lotniskowiec „Queen Elizabeth” z lotnictwem pokładowym. Wielka Brytania trochę tak musi, bo w tym roku przewodzi siłom szybkiej odpowiedzi NATO, ale bardziej stara się pokazać, że na przekór kryzysowi rekrutacyjnemu, niedoborom finansowym i kłopotom z dostawami sprzętu wciąż jest potęgą militarną i gotowa jest bronić Europy przed Rosją.
Ale oczywiście głównymi obrońcami pozostają Amerykanie, co widać choćby w nakładaniu się faz Steadfast Defendera na znane od lat operacje takie jak Saber Strike, Saber Guardian, Swift Response, Allied Spirit. Pentagon musi się cieszyć, widząc, jak stopniowo zwiększa się udział europejskich partnerów, ale ma świadomość, że Europa samodzielnie ciężaru obrony NATO nie udźwignie.
Czytaj też: Już nie ma bezpiecznych miejsc. Wnioski z pierwszej fazy wojny
Polskie smocze manewry
Nie obędzie się bez Polski. Nasz udział to przede wszystkim rola kraju gospodarza, też jako potencjalnego teatru działań obronnych. Wykorzystane będą poligony, drogi, szlaki kolejowe, lotniska i porty – a także przygodny teren. Ale Wojsko Polskie zgłosiło też własny akces do sojuszniczej federacji ćwiczeń w postaci Dragona-24. W smoczych manewrach weźmie udział 15 tys. polskich żołnierzy oraz kilka tysięcy z państw sojuszniczych – Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi, Niemcy, Hiszpanie, Słoweńcy, Turcy i Albańczycy.
Najważniejszy dla kolektywnej obrony będzie etap „Brilliant Jump” (zgodnie z kodem ćwiczenie połączone prowadzone przez dowództwo z Brunssum), w czasie którego wczesną wiosną na poligon Drawsko Pomorskie trafi „szpica” NATO, czyli siły podwyższonej gotowości VJTF (prowadzone przez Brytyjczyków, ale z polskim udziałem). Wojska te zostaną później w Polsce na kilka innych epizodów Dragona. „Scenariusz zakłada, że nasz kraj został zaatakowany ze wschodu. Tło, jakie przyjęliśmy do tych ćwiczeń, inspirowane jest wydarzeniami na Ukrainie. Wyciągamy wnioski i chcemy przećwiczyć takie działania, które z perspektywy operacji obronnej czy odstraszania są najważniejsze” – mówił „Polsce Zbrojnej” płk Marcin Jarek, szef oddziału ćwiczeń Inspektoratu Wojsk Lądowych Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych.
Drugim ważnym punktem Dragona będzie certyfikacja dowództwa związku operacyjnego, 2. Korpusu Polskiego, który ma stanowić łącznik polskich wojsk lądowych w operacji obronnej z amerykańskim V Korpusem oraz wielonarodowym korpusem Północ–Wschód NATO. Te trzy dowództwa będą w stanie dowodzić łącznie siłami znacznie przekraczającymi 100 tys. żołnierzy, działającymi na wschodniej flance NATO.
Na Dragonie po raz pierwszy w takiej skali polscy żołnierze będą mogli wykorzystać świeżo dostarczony sprzęt, czołgi Abrams i K2, wyrzutnie rakietowe Chunmoo i HIMARS, armatohaubice Krab i K9. Brytyjskiemu komponentowi lądowemu natowskiej szpicy towarzyszyć będą polskie leopardy i wydzielone siły wojsk specjalnych. Tradycyjnie też polscy spadochroniarze będą częścią sojuszniczego desantu. To już nie wydarzenie specjalne, a wojskowa norma.
Czytaj też: Czterej pancerni i Abrams. Polski pluton strzela po raz pierwszy
Wojna to wysiłek społeczeństwa
Ale natowscy szefowie sztabów, którzy w Brukseli zakończyli w środę pierwszą w tym roku naradę, przestrzegali, by nie koncentrować się za bardzo na ćwiczeniach sił zbrojnych. „Wojna to nie sprawa wojskowych, to wysiłek całego społeczeństwa” – przypomniał rzecz niby oczywistą adm. Bauer, który kilkakrotnie dał do zrozumienia, że przygotowania obronne oznaczają dużo więcej niż tylko ćwiczenia czy – bardzo potrzebne – zakupy sprzętu i amunicji: „Przez wiele dekad zdawało się, że wojnę prowadzi zawodowe wojsko gdzieś tam w Iraku czy Afganistanie. Ale obrona kolektywna polega na czymś innym. Obecne siły zbrojne nie wystarczą. Będziemy musieli mieć do dyspozycji więcej ludzi, podporządkować przemysł produkcji wojskowej. Ludzie muszą zrozumieć, że nie chodzi tylko o siły zbrojne i pieniądze. W wojnę zaangażowane będzie całe społeczeństwo, czy nam się to podoba, czy nie”.
Dopytywany przez dziennikarzy Bauer nawiązał do paniki, jaką w Szwecji wywołały przestrogi tamtejszych generałów o możliwej wojnie. „To świetnie, że ludzie kupują radia na baterie i latarki, świetnie, że zdali sobie sprawę, że muszą mieć zapas wody na pierwsze 36 godzin” – odpierał zarzuty o „straszenie wojną”. Choć Rosja została osłabiona przez broniących się niemal dwa lata Ukraińców, to jednak dostosowała się do wojennych warunków lepiej niż Zachód i zdaniem najważniejszego wojskowego NATO stopniowo odtwarza swoje agresywne zdolności. „Pora sobie zdać sprawę, że pokój nie jest nam dany na zawsze – tu Bauer zrobił dramatyczną pauzę i przybrał bardzo poważną minę. – Nie dążymy do wojny, ale jeśli oni nas zaatakują, musimy być gotowi”.
Taka gotowość to oczywiście zadanie nie dla wojskowych. Impuls muszą nadać politycy, państwo zapewnić mechanizmy, procedury i środki, a zadbać w znacznej części musimy o siebie sami.