Wyczucie czasu i miejsca było mistrzowskie. Donald Trump zatrząsł posadami NATO jeszcze w trakcie wizyty niemieckiego kanclerza Olafa Scholza w Waszyngtonie. Scholz uchodzi za najważniejszego europejskiego sojusznika administracji Bidena, choć tym razem nawet nie odbył wspólnej konferencji prasowej z prezydentem Joe Bidenem.
Trump pastwił się nad Europejczykami tuż przed wylotem wielkiej amerykańskiej delegacji na kilkudniowe spotkania w Europie, zwieńczone monachijską konferencją bezpieczeństwa. Zrobił to w czasie wiecowego spotkania w miasteczku Conway na wybrzeżu oceanu, który zależnie od punktu widzenia i podejścia politycznego albo dzieli, albo łączy Amerykę z Europą.
W dodatku wszystko działo się niedaleko Cape Fear (Przylądka Strachu), miejsca od wieków znanego ze zdradliwych prądów i mielizn, a we współczesnej popkulturze zakorzenionego dzięki dwóm hollywoodzkim thrillerom z Robertem Mitchumem i Robertem de Niro w rolach czarnych charakterów. Strach, jaki wzbudził Donald Trump, to jednak nie filmowa fikcja, a wizja tektonicznej zmiany polityki supermocarstwa.
Czytaj też: Putin w programie Tuckera Carlsona. Skutki tego wywiadu mogą być złowrogie
Trump dobitny i brutalny
Trump nie po raz pierwszy wziął na warsztat sprawy sojusznicze, ale tym razem mówił o nich wyjątkowo długo i sugestywnie, wyrażając swój pogląd na przyszłość kolektywnej obrony w ramach NATO dobitnie i brutalnie. Niby nie powiedział nic nowego, bo swoje transakcyjne podejście do bezpieczeństwa próbował wprowadzać już w pierwszej prezydenckiej kadencji.