Jaki alarm?
To już dwa lata! Właśnie zadrżała ziemia. Rakiety, bomby i drony kamikadze spadają na Charków
Galina chciałaby do Kijowa. Tam, gdy wyją syreny, można biec do schronu, położyć na ziemi czy choćby ukryć się przed odłamkami w wannie. A tu? Gdy słyszysz alarm, to znaczy, że już wybuchło albo wybuchnie za chwilę. Można się najwyżej modlić albo marzyć, że się mieszka w innym miejscu.
To już dwa lata! Rakiety, bomby, drony kamikadze spadają na Charków. Bez ostrzeżenia, bo do granicy z Rosją jest stąd jakieś 30–40 km. Tak blisko, że obrona przeciwlotnicza często nie ma szans zareagować.
Miasto przed inwazją: bogate, liczące blisko 1,5 mln mieszkańców. Chwaliło się uniwersytetem, politechniką, filharmonią, instytutami naukowymi, teatrami (30), muzeami (20), galeriami sztuki, dobrze działającym metrem. Dziś przypomina żywego trupa z horroru. To znaczy na pozór jest zupełnie normalne. Rano w modnych śniadaniowniach tłok (latte, słodka bułka albo śniadanie angielskie). Wieczorem wszyscy w barach (piwo kraftowe, niefiltrowane, pszeniczne). Godzina policyjna dopiero o 23. Transport działa. Na wjazdówkach korki. Można spacerować.
Tylko co jakiś czas mija się budynek rozbity uderzeniem bomby. Spalony hotel. Szkołę z wybitymi oknami. Blok trafiony artyleryjskim pociskiem. Albo nagle drży ziemia. Znowu spadło. Walą się ściany. Ratownicy, lekarze gnają na złamanie karku. Strażacy leją wodę. Rozgrzebują rumowisko. Wyprowadzają zakrwawionych ludzi.
Właśnie teraz zadrżała ziemia. Wyje syrena. – Widzisz? A nie mówiłam? Najpierw wybuch, potem alarm! – triumfuje Galina. Potem ukrywa twarz w dłoniach i wypala, że ma dość. – Chcę wyjechać – cedzi wolno. Patrzy na męża Dmitrija, aż mężczyzna spuszcza wzrok. Dima myśli teraz o apartamencie w Doniecku, który zostawili w 2014 r. O daczy pod Mariupolem, która jest teraz po tamtej linii frontu.