Skazani na konflikt
Właśnie domyka się rozwód Budapesztu i Warszawy. Skazani na konflikt, miło już było
Ubrany w jasną luźną koszulę i słomkowy kapelusz Viktor Orbán pozuje do zdjęć i ściska ręce urzeczonej nim młodzieży. Można to zobaczyć tylko raz w roku. Latem, w rumuńskim uzdrowisku Băile Tuşnad. Punktem kulminacyjnym owych zjazdów sympatyków Fideszu, odbywających się od ponad trzech dekad w regionie zdominowanym przez ludność węgierskojęzyczną, są przemówienia Orbána. W swobodnej atmosferze i nierzadko niedyplomatycznym językiem przedstawia swoją wizję świata. W zasadzie każdy taki manifest wywołuje czyjeś oburzenie. Tym razem Warszawy.
Początkowo było miło. „To Polska – stwierdził bowiem Orbán – z błogosławieństwem Amerykanów i pomocą Anglików, Ukraińców, Skandynawów i Bałtów, skutecznie rzuciła wyzwanie tradycyjnemu ośrodkowi władzy w Europie, czyli osi Berlin–Paryż”. Węgier dopiero na koniec zmienił ton. „Cóż, Polacy prowadzą najbardziej świętoszkowatą i obłudną politykę w całej Europie. Pouczają nas o moralności, krytykują za stosunki gospodarcze z Rosją, a jednocześnie beztrosko robią interesy z Rosjanami, kupując ich ropę – choć pośrednimi drogami – i napędzając nią polską gospodarkę”.
Warszawa do odpowiedzi na ten zarzut premiera wyznaczyła… wiceministra spraw zagranicznych, co chyba tak bardzo zirytowało Węgrów, że całkowicie stracili umiar. „Źle jest patrzeć, jak [polska dyplomacja] tonie w bagnie kłamstw” – napisał na Facebooku szef węgierskiego MSZ.
To, co na pierwszy rzut oka wydaje się kłótnią dwóch rządów o różnym profilu politycznym, jest w istocie kolejnym przejawem głębokiej różnicy interesów, jaka zarysowała się między wcześniejszymi sojusznikami po agresji rosyjskiej na Ukrainę. Bo relacje między Warszawą i Budapesztem wcale nie zaczęły się psuć po jesiennej zmianie rządu.