Ofensywa Izraela w Libanie: co zrobi Iran i komu to jest na rękę. Region wymownie milczy
Zobacz także: Pomocnik Historyczny „Polityki”: „Izrael – Palestyna. Wojna bez końca”
Po weekendowych wydarzeniach trudno mieć złudzenia co do strategii Izraela na obecnym etapie bliskowschodniego konfliktu. IDF uderzają bowiem po kolei, na wszystkich frontach, w grupy zależne od Iranu. Od przeszło tygodnia trwają intensywne bombardowania Libanu, skierowane przede wszystkim na obszary, gdzie skrywa się Hezbollah. Bomby spadają też na Bejrut – w południowych dzielnicach mieściły się główne kwatery organizacji, koordynując działania militarne, ale też polityczne i propagandowe. Według danych libańskiego ministerstwa zdrowia od początku ofensywy ucierpiało 359 osób, a ofiar śmiertelnych jest co najmniej 105. Jest w tym gronie Hasan Nasrallah, który przez ponad trzy dekady był liderem Hezbollahu.
Jak donosi Reuters, IDF zabiły także Fataha Sharifa, szefa operacji Hamasu na terenie Libanu. Od niedzieli prowadzone są też bombardowania na pozycje bojówek Huti w Jemenie i na wybrzeżu Morza Czerwonego.
Wszystkie trzy organizacje – Hezbollah, Hamas i Huti – są wspierane militarnie i finansowo przez Iran. Warto pamiętać, że Teheran utrzymuje je nie w celu zwiększania swojej zdolności ofensywnej przeciwko Izraelowi i innym przeciwnikom reżimu, ale jako swoje wysunięte przyczółki defensywne. Dlatego ataki Izraela należy traktować jako bezpośrednie akty agresji wobec Iranu.
Izrael nie przestanie, Iran się nie włączy
Na razie nic nie wskazuje, żeby Beniamin Netanjahu chciał uderzyć w Iran na jego terytorium. Co prawda wygłasza płomienne przemówienia, jak w ubiegłym tygodniu na forum ONZ, krytykując organizację i nazywając ją „przeżartą antysemityzmem”, niemniej w kontekście Teheranu zachowuje relatywną powściągliwość. Wysiłki Izraela ewidentnie koncentrują się teraz na Libanie. Minister obrony Yo’aw Gallant w coraz mniej zawoalowany sposób daje do zrozumienia, że ofensywa lądowa IDF jest nieunikniona. W wyniku bombardowań odwetowych Hezbollahu swoje domy musiało opuścić 60 tys. Izraelczyków – Gallant, jak donosi „The Times of Israel”, zapowiedział, że rząd zrobi wszystko, by mogli wrócić do siebie. Po stronie libańskiej, jak wylicza UNHCR, tymczasowo relokować musiało się już pół miliona osób, w tym tysiące syryjskich uchodźców. Według ONZ nawet 100 tys. ludzi mogło wrócić do Syrii, nawet jeśli grozi im tam śmiertelne niebezpieczeństwo.
Świeckie władze w Teheranie poinformowały w sobotę, że ajatollah Ali Chamenei, najwyższy przywódca, został przetransportowany do tajnego bunkra w głębi kraju. Z Iranu płyną dość dyplomatyczne komunikaty potępiające działania Izraela w Libanie. Ministerstwo spraw zagranicznych wezwało nawet ONZ do zwołania specjalnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa w celu przyjęcia rezolucji zmuszającej Tel Awiw do zaprzestania działań ofensywnych.
W tej chwili nic nie wskazuje, żeby Teheran bezpośrednio włączył się w konflikt. Anonimowe źródła w amerykańskim wywiadzie, na które powołują się m.in. CNN i „Financial Times”, są zdania, że zaangażowanie sił zbrojnych Iranu będzie realne dopiero wtedy, kiedy Teheran uzna, że Hezbollah jest na granicy przetrwania. Na razie mimo strat z ostatnich dni jest od tego daleki.
Czytaj też: Premier strachu. Beniamin Netanjahu, przywódca na cenzurowanym
Hezbollah wsiąkł głęboko
Matthew Levitt, ekspert z Washington Institute for Near East Policy i jeden z najlepszych analityków zajmujących się Hezbollahem, zauważa, że eliminacja Hezbollahu z bliskowschodniej planszy to bardzo skomplikowane zadanie. W komentarzu dla amerykańskiego radia NPR wylicza, że jeszcze dwa tygodnie temu Hezbollah bez problemu można było uznać za organizację silniejszą od libańskiej armii, bo miał w arsenale m.in. aż 150 tys. rakiet, w tym pociski średniego zasięgu, zdolne uderzać w cele głęboko w interiorze Izraela. Dzisiaj, zauważa Levitt, wiele z tych rakiet może już być zniszczonych, bo IDF precyzyjnie uderzały zwłaszcza w składy amunicji.
Nawet jeśli jednak Izraelczykom udało się wyeliminować praktycznie całe przywództwo Hezbollahu, nie oznacza to, że struktury grupy przestały funkcjonować. Są na to stanowczo zbyt silnie zakorzenione w libańskim społeczeństwie. Levitt, który terroryzmem bliskowschodnim zajmuje się od ponad dwóch dekad, m.in. w szeregach FBI i innych instytucji rządu USA, zauważa, że to nie tylko organizacja militarna, ale też „integralna część tkanki społecznej”. Hezbollah zapewnia usługi zdrowotne, jest ważnym ośrodkiem religijnym, nie mówiąc o jego niesamowicie prężnych operacjach piarowych i działalności politycznej.
O tych dwóch ostatnich aspektach w rozmowie z Gideonem Rachmanem z „Financial Times” wspomina Kim Ghattas, wykładowczyni Columbia University. Przypomina m.in., że jeszcze do niedawna Hezbollah organizował wycieczki dla dziennikarzy z Zachodu, pokazując im więzienia, odbite dwie dekady temu z rąk Izraela, dzisiaj zamienione w magazyny broni.
Czytaj też: Izrael w trybie półwojennym. Jego zemsta ma być długa i krwawa. „Jeśli teraz skończymy, to przegramy”
Bliski Wschód eskalacji nie chce
Hezbollah wciąż ma w Libanie setki tysięcy zwolenników i dziesiątki tysięcy aktywnych, wyszkolonych członków. Ale jeśli spojrzeć szerzej – doniesień o zabiciu Hasana Nasrallaha wcale nie przyjęto z wielkim żalem. Wbrew powszechnej opinii nie wywołała ona ani masowego wzburzenia wśród arabskiej opinii publicznej (choć trudno o generalizacje w tak zróżnicowanej grupie), ani zapowiedzi odwetu ze strony innych państw. W interesie Arabii Saudyjskiej, Emiratów Arabskich czy Kuwejtu nie leży zaangażowanie Iranu w wojnę na pełną skalę. Zwłaszcza Kuwejt, który dumnie pręży dyplomatyczne muskuły i odgrywa rolę jedynego zdolnego do negocjacji z irańskimi satelitami na Bliskim Wschodzie, wolałby, żeby spór już się nie zaogniał.
Kompletnie nieaktywny jest również Baszar al-Asad, syryjski dyktator, swego czasu wielki obrońca sprawy palestyńskiej. Blisko było mu do Hamasu, ale i do Hezbollahu, mimo to od początku trwającego już prawie rok konfliktu ani razu się do niego nie odniósł. Obywatele jego kraju nie posiadają się natomiast z radości. Jak we wspomnianej rozmowie na łamach „FT” wspomina Kim Ghattas, w niektórych syryjskich miastach po śmierci Nasrallaha rozdawano słodycze na ulicach i wystrzeliwano salwy z karabinów. Syryjczycy wiele wycierpieli z rąk bojowników Hezbollahu, w pewnym sensie IDF dokonały zemsty w ich imieniu.
Ofensywa Izraela może też być dobrą okazją dla sił zbrojnych Libanu do przejęcia na powrót kontroli nad południem kraju, dziś zdominowanym przez Hezbollah. Mowa o wyegzekwowaniu postanowień rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1701 z 2006 r. Zakładała ona wstrzymanie ognia między Izraelem i Hezbollahem, ale i rozbrojenie wszelkich organizacji militarnych działających na południe od rzeki Litani, przepływającej przez kraj ok. 30 km na północ od granicy z Izraelem. Innymi słowy, Libańczycy musieliby całkowicie rozbroić Hezbollah.
Nie da się tej rezolucji wdrożyć bez użycia siły, co do tego eksperci są zgodni. Teraz, kiedy Hezbollah ma do dyspozycji znacznie skromniejszy arsenał, nieustannie musi zmieniać przywództwo i wydaje się politycznie osłabiony, byłby to idealny moment. Libański tymczasowy premier Najib Mikati zapowiedział już, że taka próba zostanie podjęta. I w tym kontekście warto obserwować ruchy Iranu – dalsze przekazywanie partyzantom broni będzie jednoznacznym dowodem, że nie zależy mu na przywróceniu stabilności w Libanie.