Czterej europejscy przywódcy wspólnie i u boku Wołodymyra Zełenskiego złożyli Władimirowi Putinowi propozycję wydłużenia rozejmu z 72 godz. do 30 dni. Zrobili to w Kijowie, dzień po moskiewskiej paradzie, w czasie której Putin znowu połączył wojnę sprzed 80 lat ze „specjalną operacją”, w której Rosja wciąż walczy z zachodnimi wrogami. Ponieważ jednak Kreml sam chciał zawieszenia broni na czas obchodów „pobiedy”, Europejczycy po konsultacjach z USA poszli za ciosem. Prezydent Francji Emmanuel Macron, premier Wielkiej Brytanii Keir Starmer, nowo zatwierdzony kanclerz Niemiec Friedrich Merz i szef polskiego rządu Donald Tusk przejęli pałeczkę od zniechęconej do dalszych starań administracji Donalda Trumpa. Ale bynajmniej nie pominęli wysiłków Ameryki. Z Kijowa połączyli się z Trumpem telefonicznie i zapewniali, że ich oferta wobec Rosji jest wspólna, europejsko-amerykańsko-ukraińska. Skoro wcześniej Amerykanie przyznali, że z ich starań może nic nie wyjść, i ogłosili, że mogą wkrótce porzucić negocjacje pokojowe, przywódcy Europy wzięli się do ratowania wizji rozejmu, na który Ukraina zgodziła się jeszcze w marcu, a który Moskwa odwlekała.
To coś w rodzaju testu na dobrą wolę Putina, którą negatywnie zweryfikowały negocjacje wysłanników Waszyngtonu i samego Trumpa, a jednocześnie coś w rodzaju ultimatum. Albo będzie zawieszenie broni, o którym Macron mówił, że ma być odnawiane co 30 dni, albo stanie się absolutnie jasne, jak mówił Tusk, kto nie chce pokoju i na Rosję spadną dalsze sankcje. Kiedy już się wydawało, że kolejny apel Zachodu pozostanie bez odpowiedzi, sytuacja nabrała nowej dynamiki.
Putin oferty z Kijowa nie przyjął, ale jej też nie odrzucił. Niespodziewanie zapowiedział na czwartek bezpośrednie negocjacje w Stambule, lecz nie o rozejmie, a o „fundamentach konfliktu”, jak wcześniej określał dążenie Ukrainy do NATO i obecność wojsk sojuszu u granic Rosji.