Papież z Chicago
Wyzwania Leona XIV. Nie będzie ani papieżem Trumpa, ani klonem Franciszka
Zmarł papież, niech żyje papież! Po raz pierwszy w historii papież z USA, Robert Francis Prevost, urodzony w Chicago w 1955 r. Tak marzenia Europejczyków o Włochu (Parolinie lub Zuppim) czy o Węgrze (Erdo) na tronie papieskim rozwiały się wraz z białym dymem nad Kaplicą Sykstyńską 8 maja. Podobnie jak marzenia Filipińczyków czy Afrykanów. Elektorzy uznali, że Kościół rzymskokatolicki potrzebuje nowego papieża z Nowego Świata.
Porażka ultrasów
Nie o to chodziło ultrakonserwatystom. Przed konklawe modlili się, żeby Duch Święty oświecił elektorów: niech nie wybierają jakiegoś kolejnego Franciszka, bo to skończy się schizmą w Kościele. Prawica kościelna i amerykańska urabiała kardynałów elektorów, by wybrali kogoś, kto zapewni – jak to określił włoski kardynał Ruini (ur. 1931) – „pewność prawdy i bezpieczeństwo doktryny”. Bo w ich odczuciu Franciszek niszczył jedno i drugie. Duch jednak tchnie, kędy chce. Po papieżu z Ameryki Południowej przyszedł papież z Ameryki Północnej.
A właściwie z obu Ameryk jednocześnie, bo przez znaczną część kapłańskiego życia Robert Francis Prevost pracował w Peru. Jankesko-peruwiański profil Prevosta musiał być atrakcyjny dla elektorów, z których większość przybyła na konklawe spoza Europy. Mimo że było ich aż 133 (o 13 więcej niż wynosi oficjalny limit), wybrali nowego papieża w dwa dni. A to znaczy, że Prevost okazał się czarnym koniem na tym konklawe. Po wyborze jeden z kardynałów powiedział mediom, że Prevost znacznie przekroczył wymagany próg 89 głosów. Z przecieków wynika, że początkowo prowadził Parolin, ale stracił impet i wezwał swoich zwolenników do głosowania na Amerykanina.
Wybraniec Franciszka
Franciszek widział w nim papabile. Sprowadził go do pracy w kurii rzymskiej pod koniec swego pontyfikatu.