Stało się to, co od początku wszyscy przewidywali: Donald Trump i Elon Musk się pokłócili. Najbogatszy człowiek świata nazwał „obrzydliwością” przygotowaną przez Republikanów i popieraną przez Trumpa „wielką piękną ustawę” obcinającą podatki i wydatki socjalne, co znacznie zwiększy – jak ostrzegł – deficyt budżetu. Skrytykował też wojnę celną. Trump oświadczył, że to koniec ich przyjaźni. W odpowiedzi Musk poparł impeachment prezydenta, przypomniał jego związki z seksualnym drapieżcą Jeffreyem Epsteinem i zapowiedział, że NASA nie będzie mogła już korzystać ze zbudowanej przez jego firmę SpaceX rakiety Dragon do transportu załóg na Międzynarodową Stację Kosmiczną. I stwierdził, że gdyby nie on, Trump nie wygrałby wyborów, co zapewne najbardziej rozwścieczyło prezydenta.
Jego sekundant Steve Bannon wezwał do deportacji Muska jako „nielegalnego cudzoziemca” – bo urodził się w RPA i nie ma podobno uregulowanego statusu imigracyjnego – i przypomniał, że jako szef odchudzającego administrację biura DOGE zażywał narkotyki. Trump zagroził mu cofnięciem dotacji i kontraktów rządowych. Te ostatnie to wobec bojkotu aut Tesli i spadku akcji tej firmy coraz ważniejsze źródło dochodów Muska. Od 2015 r. zarobił na umowach z NASA miliardy dolarów.
Trump dysponuje więc potężną dźwignią nacisku, co nie znaczy, żeby miał w ręku wszystkie karty. Miażdżąca recenzja „pięknej ustawy” może wzmocnić opozycję wobec niej w Kongresie, a to kluczowy punkt programu prezydenta. W 2024 r. Musk wydał 292 mln dol. na kampanie wyborcze Trumpa i republikańskich kandydatów do Kongresu – najwięcej ze wszystkich sponsorów GOP. Teraz grozi, że przed wyborami w 2026 r. jego hojność może się skończyć. Zresztą ideowym Republikaninem nigdy za bardzo nie był – w 2020 r.