Jest porozumienie handlowe między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską! Ogłoszono je w niedzielę przy okazji wizyty prezydenta Donalda Trumpa w jego szkockich włościach (m.in. dwa pola golfowe), dokąd zawitała również szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.
15 zamiast obecnych 10 proc. – tyle ma wynosić podstawowa stawka celna na unijne produkty sprowadzane do USA. Pozostałych szczegółów jest jak na lekarstwo (unijne leki mogą być objęte nawet 200-procentową stawką) i będą się wykuwać (cła na unijną stal i aluminium pozostaną na poziomie 50 proc., choć Europejczycy zapowiadają walkę o wolny od cła kontyngent) w najbliższych miesiącach. W sumie więc Trump sprzedał publice deal, który dopiero zaczyna negocjować.
Weekendową mobilizację spowodowała groźba, że jeśli nie dojdzie do porozumienia do 1 sierpnia, Ameryka wprowadzi 30-procentową stawkę podstawową na unijne produkty (w erze przedtrumpowskiej wynosiła średnio 4,8 proc.). Bruksela szykowała się na najgorsze, przygotowując pakiet retorsji. Gdy jednak w ostatnich tygodniach Amerykanie zawarli (bardzo) wstępne porozumienia z Wielką Brytanią, Japonią i Wietnamem, w Europie powiało optymizmem.
Tak jak w przypadku wcześniejszych umów wiele pozostało do doprecyzowania, ale na wstępie ważne są trzy punkty. Po pierwsze, 15-procentowa stawka obejmie również europejskie auta, z czego zadowolone są przede wszystkim Niemcy, bo tu groziło utrzymanie obecnych 25 proc. Po drugie, wiele unijnych towarów nie zostanie objętych „piętnastką”, m.in. samoloty, sprzęt do produkcji czipów, niektóre chemikalia i alkohole (poza winami). I po trzecie, Trump oświadczył, że Unia obiecała kupować od Ameryki energię w różnej postaci o wartości 750 mld dol. rocznie (z czego się cieszą unijni zwolennicy energetycznego zerwania z Rosją) i zainwestować w USA 600 mld dol.