Wtedy zaczną obowiązywać rozporządzenia (a nie ustawy, co będzie ważne), za pomocą których prezydent USA wprowadza nowe, wyższe taryfy na import do Ameryki z 69 państw świata. Już raz to zrobił, 2 kwietnia, w tzw. Dzień Wyzwolenia, ale wówczas giełdy się zatrzęsły i się wystraszył. Na tym nowym początku najgorzej wyszły Syria (cło na poziomie 41 proc.), Mjanma i Laos (po 40 proc.). Dla nas ciekawym przykładem jest Szwajcaria, gdzie 39-procentowa stawka wywołała kryzys polityczny i stała się przestrogą, jak Trump mógłby potraktować np. Polskę, gdyby nie należała do Unii Europejskiej.
Bruksela już wcześniej wynegocjowała z Amerykanami 15-procentową taryfę, do której dołożyła również zobowiązania do zakupu w USA nośników energii i broni za określoną sumę oraz zainwestowania konkretnych pieniędzy za oceanem, choć pojawiają się wątpliwości, jak miałaby to zrobić. Jak zmusić prywatny biznes do takich ruchów?
Dwa przypadki są symptomatyczne. Po pierwsze, Kanada. Już się wydawało, że jest porozumienie i stawka podstawowa na poziomie 25 proc., gdy premier Mark Carney zapowiedział uznanie państwa palestyńskiego na wrześniowym szczycie ONZ. A jak tak, stwierdził Trump, to podwyższamy stawkę do 35 proc. Drugi przypadek to Brazylia. Tam już Trump nawet nie próbuje ekonomicznie uzasadniać 50-procentowej stawki, tylko wprost domaga się w zamian za niższe cło zatrzymania procesu swojego politycznego kumpla, byłego prezydenta Jaira Bolsonara, oskarżonego o przygotowywanie zamachu stanu.
Trump ostatecznie odpuścił państwom z Azji Południowo-Wschodniej. Wietnam uzyskał obniżkę z 46 do 20 proc., Kambodża i Tajlandia – z 36 do 19 proc. Taka „promocja” może być elementem gry z Chinami, z którymi negocjacje w sprawie taryf buksują, ale mają się zakończyć do 12 sierpnia.