Królestwo Labubu
Królestwo Labubu. Kto stoi za tym fenomenem? Chińska soft power okazała się pluszowa
W podstawowej wersji Labubu mieszczą się w dłoni. Przypominają trochę upiorne misiokróliki z poważną wadą zgryzu i sardonicznym uśmiechem. Taki grymas u ludzi bywa rezultatem zatrucia jadem kiełbasianym. Może też wyrażać cynizm lub pogardę. Labubu te emocje jak najbardziej wzbudzają. Bo nieładne, bo stały się popularną wakacyjną pamiątką wypierającą ze straganów w kurortach dotychczasowy asortyment, choć tu akurat trudno dostrzec estetyczną różnicę. Bo czasem bardzo drogie, a ceny potrafią pójść w równowartość dziesiątków tysięcy złotych. Bo są przypinane do luksusowych torebek. Bo mówią o nich w maglu i noszą je na czerwonym dywanie. Bo otacza je rozszerzające się jak pożar zauroczenie graniczące z ogólnoświatowym szaleństwem, dla wielu zupełnie niezrozumiałym.
Czytaj też: Labubu: potworna moda. O co tak naprawdę chodzi w tej nowej lalkomanii?
Miłośnicy Labubu
Pluszowa maskotka ma ogromne i szybko rosnące grono miłośników. Niektórzy potrafią latać za granicę lub godzinami wystawać w słocie i spiekocie, by kupić nowy czy rzadki model. I chętnych musi być sporo, skoro pod sklepami firmy Pop Mart, producenta pluszaka, od Pekinu przez Mediolan po Los Angeles jeszcze przed świtem lub od wieczora poprzedniego dnia ustawiają się długie kolejki niczym w PRL. Reporterzy rozmawiający z rozemocjonowanymi desperatami wyposażonymi w prowiant i składane krzesełka, słyszą wszędzie te same historie o wielkiej radości wynikającej z kupowania towaru, który właśnie rzucono na półki.
Uwodzi ich Wang Ning, jeden z najmłodszych chińskich miliarderów. Jego kariera self-made mana potoczyła się w sposób dość nieoczywisty.