Klimat po pekińsku
Chiny: zaskakujący lider zielonej transformacji. Jak Zachód stracił moralną przewagę?
O ile raporty prasowe z poprzednich edycji COP można było porównywać do „Dnia świstaka”, słynnego filmu, w którym bohater grany przez Billa Murraya budzi się codziennie, dostając od losu szansę na odegranie zawsze tego samego dnia od nowa, o tyle tegoroczny szczyt poświęcony polityce klimatycznej pod auspicjami ONZ przyrównać można raczej do dowolnej hollywoodzkiej produkcji w tematyce postapokaliptycznej.
Do brazylijskiego Belém zjechało jedynie 60 światowych liderów – o 20 mniej niż dwa lata temu do Dubaju. Tam ogłoszono kilka przełomów, m.in. zapowiedź potrojenia globalnej produkcji energii ze źródeł odnawialnych oraz ogólnoplanetarne odejście od paliw kopalnych – tak aby osiągnąć zeroemisyjność w 2050 r. Belém o nowych celach na razie cisza (szczyt zakończył się po zamknięciu tego numeru POLITYKI).
Samych delegatów w Brazylii było też sporo mniej niż poprzednio. Do Dubaju zawitało 83 tys. osób, do Belém – ok. 50 tys. Po części winna jest temu słaba baza noclegowa. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że dezercja z największego na świecie forum dyskusyjnego na temat energii, klimatu i polityki jest w wielu przypadkach decyzją świadomą. Mniej osób przyjedzie na COP, bo mniej interesuje się teraz walką ze skutkami katastrofy klimatycznej, zwłaszcza w krajach Zachodu.
Po powrocie do władzy Donalda Trumpa, od zawsze przychylnego sektorowi paliw kopalnych i ideologicznie niechętnego zielonej energii, Stany Zjednoczone doktrynalnie odeszły od ochrony środowiska. Z kolei Unia Europejska zorientowała się, że Zielony Ład zawiera w sobie wiele niepopularnych rozwiązań, które napędzają poparcie populistom i skrajnej prawicy. Dlatego zarządziła cichy odwrót. Z tej perspektywy globalna walka o uniknięcie katastrofy klimatycznej w zasadzie się skończyła, przynajmniej na polu politycznym.