Pułk wygnańców
Białoruski pułk wygnańców w Ukrainie. Przelali wiele krwi. Ale nie chcą mówić o tym i pokazywać twarzy
W tej wojnie przelali już mnóstwo krwi. Ale rzadko o tym mówią. Wolą nie pokazywać twarzy, bo w ojczyźnie uznani są za terrorystów. Nawet ich najbliżsi często nie rozumieją, dlaczego włożyli mundury i poszli walczyć z Rosją. Żołnierze białoruskiego Pułku Kalinowskiego biją się w Ukrainie od początku inwazji. Wcześniej większość z nich nie miała wiele wspólnego z wojskiem. Byli elektromonterami, aktorami, barmanami, designerami, radiooperatorami i stolarzami. Dlaczego chwycili za broń?
Czytaj też: Ukraina jest w poważnych tarapatach. Wojna na górze, wojna na dole: czy ten kryzys da się powstrzymać?
Zadanie
Front jest naprawdę blisko, góra pięć kilometrów. Teren płaski, drony widzą wszystko jak na dłoni. Silnik ryczy na najwyższych obrotach, Mechanik (to zmieniony pseudonim) wyciska z niego więcej, niż się da. Chodzi o to, żeby jak najszybciej wjechać i wyjechać z Szarej Strefy, ze strefy śmierci. Tylko Mechanik i Borsuk, dowódca wozu, widzą, co się dzieje na zewnątrz. Pozostali zamknięci są w amerykańskim transporterze opancerzonym M113. Nie ma okien, drzwi zaryglowane. Ich świat to podskoki na wybojach, gwałtowne skręty i ogłuszający huk. Czekają na komendę. „Desant ziemia!” oznacza: natychmiast otworzyć klapę, wyrzucać skrzynki, torby, baniaki na zewnątrz. To zaopatrzenie dla oddziału liniowego. Wojacy, którzy są tam na miejscu, pozbierają to, kiedy się przejaśni. Komenda „Ewakuacja!”: uciekać z transportera.
Mina wybuchła nagle. Głuche uderzenie w opancerzoną podłogę transportera dobrze było czuć pod stopami. W środku zapachniało prochem.