W zasadzie chodzi tylko o muzykę popularną. A mówiąc dokładniej - o jakość dźwięku. W Stanach Zjednoczonych mówi się już nawet o „wojnie o głośność" (loudness war). Strony biorące udział w tym konflikcie zaciekle bronią swych stanowisk. Spór toczony jest jednak po cichu - za kulisami przemysłu muzycznego. I wygląda na to, że jakość przegrała z ilością. Wpływowy magazyn muzyczny „Rolling Stone" tak zatytułował swe noworoczne wydanie: „Śmierć high-fidelity. W epoce MP3 jakość dźwięku jest niska jak nigdy dotąd". Przegrani to dźwiękowcy, producenci i wymagający słuchacze. Triumf odniosła przede wszystkim szeroka rzesza debiutujących artystów oraz młodych zespołów. Do wygranych można zaliczyć też ich wydawców.
Tkliwa dynamika
Głównym punktem spornym jest wszechobecna dziś komputerowa technika kompresji muzyki, czyli cyfrowego „zagęszczania" utworów. Jednym ze skutków tego procesu jest znaczne wzmocnienie tych fragmentów muzyki, które dawniej brzmiałyby cicho, przy jednoczesnym radykalnym osłabieniu partii głośniejszych. Fragmenty cichsze są „podkręcane", a głośniejsze cichną. W rezultacie zanika to, co obok zmiany wysokości dźwięków zawsze było w muzyce najważniejsze - różnica w natężeniu poszczególnych części utworu, zwana dynamiką. Ginie to, co w muzyce jest tak dokładnie opisane i nazwane: natężenie dźwięków (od pianissimo do fortissimo) oraz artykulacja (od amabile do tremolando). Kierunek rozwoju współczesnego amerykańskiego popu najcelniej określił Bob Dylan: Dzisiejsze produkcje brzmią strasznie, bo liczy się tylko dźwięk. Nie mają żadnej linii, odcienia, niczego. Wszystko jest statyczne.