4 maja to dla Nowego Jorku ważna rocznica. Tego dnia, w 1958 roku, w Pennsylwanii, na świat przyszedł mały Keith Haring, który kilkanaście lat później stał się jednym z najważniejszych artystów swego pokolenia. Daje to okazję do refleksji nad ogólnie rozumianą sztuką ulicy i do postawienia sobie pytania, czy dziś, w 2008 roku, w dobie bezlitosnego kapitalizmu, rozszalałej komercji, jest w Nowym Jorku (i nie tylko) miejsce na taką właśnie formę ekspresji.
Miasto grzechu
Ale cofnijmy się jeszcze w czasie, do lat 70. Wielkie Jabłko tamtego okresu to „miasto grzechu": królują w nim narkotyki, alfonsi i gangi, rodzi się hip-hop. Tutaj i w tym właśnie czasie rodzi się graffitti, które kilka lat później, z „tagowania" (czyli zaznaczania terytorium poprzez malowanie farbą w sprayu pseudonimu twórcy, często bardzo kunsztownego i ozdobnego) przekształca się w coś więcej: ruch społeczny, terapię pozwalającą „trudnej" młodzieży wybrać drogę inną niż narkotyki, a wreszcie w sztukę.
W latach 80. grafficiarze, traktowani przez policję jak zwykli wandale, dali się właścicielom budynków i władzom metra mocno we znaki, zaczęto ich więc tępić. Tak skutecznie, że w połowie lat 80. sztuka graffitti była niemal w zaniku. Na szczęście w tym samym czasie progresywni właściciele tutejszych galerii zwęszyli pismo nosem i zaprosili najbardziej znanych artystów graffitti w swoje progi.
Tak właśnie stało się z Keithem Haringiem a także Jeanem Michelem Basquiatem: prace obu są wystawiane w muzeach na całym świecie, a na aukcjach sztuki osiągają zawrotne ceny.