Filmoznawcy podchodzący do dzieł Polańskiego w sposób naukowy zwracają uwagę na ich stałą właściwość kompozycyjną, przypominającą strukturę koła: film kończy się zwykle w tym samym miejscu, w którym się zaczynał, bohater, którego przeżycia oglądaliśmy, tuż przed napisami końcowymi powraca do pozycji wyjściowej. Takie były już pierwsze filmy twórcy „Pianisty”. Dwaj ludzie z szafą wyłaniają się z wody, odbywają wędrówkę donikąd, a w finale znikają z powrotem w morskiej toni. Chłopak z „Noża w wodzie” schodzi z jachtu, na którym się tak pięknie buntował i znowu jest sam, niewykluczone, że zatrzyma kolejny samochód udający się na Mazury. Szpilman gra Chopina w pierwszej scenie „Pianisty”, kiedy już bomby rozrywają mu się nad głową (w książce nie wygląda to aż tak melodramatycznie), i podejmuje tę samą nutę w scenie ostatniej. Chyba nawet leciutko się uśmiecha. Czy to ironiczny komentarz do wszystkich zdarzeń, których byliśmy świadkami? Muzyka jest wieczna, sztuka jeszcze raz wygrała z życiem?
Władysław Szpilman, o którego wojennych przeżyciach opowiada film, wygrał. Wrócił do radia i do muzyki, która ocaliła mu życie. Zmarł niedawno, dożywając 89 lat. Wspomnienia spisał tuż po wojnie, potem już nie chciał do nich wracać. Roman Polański w czasie okupacji był dzieckiem, ale na tyle dorosłym, by świadomie przeżyć krakowskie getto. Niechętnie o tym opowiadał, nawet w swej autobiograficznej książce „Roman by Polanski” nie rozwodził się zbytnio. Przez lata unikał tematu Holocaustu: nie chciał robić filmu według „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego, nie skorzystał też z oferty Stevena Spielberga, który namawiał go, aby wyreżyserował „Listę Schindlera”. Tymczasem, jak sam przyznaje, po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów „Pianisty” podjął decyzję, że musi to sfilmować.