Pierwsze kontrowersje związane ze swobodnym przepływem siły roboczej pojawiły się w połowie lat 50. za sprawą Włoch. Emigracyjna Italia uczestniczyła w tworzeniu Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Włosi z południa nie wyjeżdżali, jak się powszechnie sądzi, na bogatszą północ, do Lombardii, ale za granicę, przede wszystkim do Niemiec. – Z obawy przed Włochami uzgodniono najdłuższy okres przejściowy w historii integracji – wolność podejmowania pracy nastała dopiero w 1968 r., 11 lat po podpisaniu traktatów rzymskich – tłumaczy dr Maciej Duszczyk z Departamentu Analiz i Strategii w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej.
Później, niemal przy okazji każdego rozszerzenia (może poza tym z 1995 r., o zamożne Austrię, Finlandię i Szwecję), państwa członkowskie przeżywały tę samą traumę: że zostaną zalane przez falę imigrantów złaknionych pracy. Tak jak w przypadku Włochów, aby uspokoić europejską opinię publiczną, wprowadzono siedmioletni okres przejściowy dla Greków. – Gdy w 1981 r. Grecy wchodzili do ówczesnej EWG, perspektywa czekania siedmiu lat specjalnie ich nie martwiła, bo ci, co mieli wyjechać, wyjechali na długo przed rozszerzeniem. A zablokowanie dostępu do wspólnotowego rynku pracy łagodziło obawy, że jedna trzecia greckich studentów, która uczyła się za granicą, nie wróci do Grecji – mówi dyrektor Duszczyk.
Zdecydowanie mniej strachu towarzyszyło wejściu Irlandii w 1974 r. Nie było większych problemów, ponieważ już wtedy rynek brytyjski stał przed Irlandczykami otworem, a poza tym mieszkańcy Zielonej Wyspy są na tyle nielicznym narodem, że integracji z nimi nikt boleśnie nie odczuł. W przypadku Portugalii i Hiszpanii wprowadzono siedmioletnie ograniczenia. Południowcy byli powszechnie znani ze swojej mobilności – w latach 1961–1975 do państw europejskich z Półwyspu Iberyjskiego wyjechało ponad milion Hiszpanów i około półtora miliona Portugalczyków, a między 1950 i 1975 r.