Kiedy w 2000 r. kolarze startujący w Giro d’Italia stawili się na placu Świętego Piotra, niektórzy łudzili się, że wystarczy papieskie błogosławieństwo, by przywrócić kolarstwu dawną czystość. Ale okazuje się, że sportowcy, gorliwie czyniący przed startem znak krzyża, równie chętnie czynią z własnego ciała laboratorium. Cel jest jeden: podnieść poziom hematokrytu, aby osiągnąć lepszy wynik. Jeden zastrzyk erytropoetyny może zastąpić długotrwałe przygotowania wysokogórskie.
„Jak tu entuzjazmować się pięknym zwycięstwem Simoniego, kiedy największymi sojusznikami kolarstwa wyczynowego stały się chemia farmaceutyczna, a może nawet inżynieria genetyczna? Kto wprowadził do obiegu farmaceutyki przewidziane w sprzedaży dopiero w 2007 r.?” – grzmi włoski tygodnik „L’Espresso”, który najchętniej wysłałby do spowiedzi działaczy sportowych i lekarzy, sponsorów i aptekarzy. Tylko że wtedy nie starczyłoby wszystkich konfesjonałów Bazyliki. „Kolarze muszą zacząć mówić – dochodzi do budującego wniosku „L’Espresso”. – Na dłuższą metę mogą na tym tylko wygrać – w końcu są ofiarami, w najgorszym razie wspólnikami”.
Apteka na kółkach
Największą w historii kolarstwa rewizję antydopingową zleciła prokuratura we Florencji. W San Remo, po siedemnastym etapie tegorocznego Giro, ponad dwustu funkcjonariuszy policji finansowej, karabinierów i członków brygady antynarkotykowej dokładnie przeszukało pokoje hotelowe zawodników i członków ekipy, bagaże, samochody. Czegóż tam nie było! Kofeina, kortykoidy, testosteron, jakieś podejrzane leki bez etykietek, wreszcie pojemniki z krwią. Inspekcja trwała całą noc.
Ale już wcześniej nie wszyscy spali spokojnie.