Archiwum Polityki

Polak się zieleni

Odwieczny, naturalny cykl wegetacji jest zbyt powolny jak na potrzeby i wymagania polskich balkonów, działek i przydomowych ogrodów. Rośliny sprzedawane w centrach ogrodniczych i supermarketach często powstają w laboratoriach. Mnożone są przy użyciu techniki in vitro i najnowszych osiągnięć genetyki, wytwarzane według stale doskonalonych technologii, pędzone hormonami wzrostu lub traktowane preparatami skarlającymi, by wyglądały dokładnie tak, jak życzy sobie klient. Niektóre – jak surfinia – są opatentowane i strzeżone licencją. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że pelargonia z naszego balkonu wyrosła na Wyspach Kanaryjskich, a niecierpek w Izraelu. W zielonym biznesie, który wyrósł na potężny sektor rynku, nie ma rzeczy niemożliwych. Ogrody zamawia się dziś jak domy: pod klucz. I w ciągu kilku dni powstaje ogród, który wygląda, jakby rósł od zawsze. To tylko kwestia ceny.

Z rozmów z przedstawicielami polskiej branży ogrodniczej wynika, że przeżywa ona jednocześnie głęboki upadek i dynamiczny wzrost.

W okolicach Jabłonny pod Warszawą ostatnie 10 lat przetrwało może 20 proc. firm – mówi Maria Grzegorek, szefowa firmy Polkwiat w Wieliszewie. – Padły gospodarstwa państwowe, drobni badylarze nie wytrzymali konkurencji.

Kiedyś Dojlidy w Białymstoku to była badylarska dzielnica, dziś zostaliśmy tylko my – potwierdza Jerzy Gwoździej, właściciel Egzolandu.

A jednocześnie wszyscy są zgodni: przyszła potężna koniunktura. Tyle że po drodze wszystko się zmieniło.

W latach 70. regulamin działek pracowniczych nie pozwalał, by miały one charakter rekreacyjny. Sadzono więc warzywa i to na każdej grządce inne, by uniknąć podejrzenia o handel.

Rynek nastawiony był na pożytek. Dobrze sprzedawały się porzeczki, agresty, drzewka owocowe – wspomina Małgorzata Gawryluk ze Związku Szkółkarzy Polskich. – Dziś jest to rynek zbytku i estetyki. Nikt nie chce ogórków, tylko rośliny ozdobne.

Dawniej rynek zbytku był niemal zdominowany przez goździki. – Były łatwe w uprawie, a to bardzo ważne, bo wtedy, kto miał trochę gotówki, zakładał szklarnię – mówi Wojciech Śliwerski, absolwent SGGW, który wówczas produkował sadzonki goździków, a dziś jest właścicielem jednego z najnowocześniejszych przedsiębiorstw ogrodniczych pod Warszawą. – Goździk padł wraz z murem berlińskim, skończył się eksport do ZSRR, otwarto granice, ludzie zobaczyli inne rośliny, pojawiły się nowe technologie. Po goździkach została mi tylko nazwa firmy: Dianthus.

Najpierw polskie kwiaciarnie zostały skolonizowane przez holenderską konfekcję doniczkową.

Polityka 25.2001 (2303) z dnia 23.06.2001; Raport; s. 3
Reklama