Z rozmów z przedstawicielami polskiej branży ogrodniczej wynika, że przeżywa ona jednocześnie głęboki upadek i dynamiczny wzrost.
– W okolicach Jabłonny pod Warszawą ostatnie 10 lat przetrwało może 20 proc. firm – mówi Maria Grzegorek, szefowa firmy Polkwiat w Wieliszewie. – Padły gospodarstwa państwowe, drobni badylarze nie wytrzymali konkurencji.
– Kiedyś Dojlidy w Białymstoku to była badylarska dzielnica, dziś zostaliśmy tylko my – potwierdza Jerzy Gwoździej, właściciel Egzolandu.
A jednocześnie wszyscy są zgodni: przyszła potężna koniunktura. Tyle że po drodze wszystko się zmieniło.
W latach 70. regulamin działek pracowniczych nie pozwalał, by miały one charakter rekreacyjny. Sadzono więc warzywa i to na każdej grządce inne, by uniknąć podejrzenia o handel.
– Rynek nastawiony był na pożytek. Dobrze sprzedawały się porzeczki, agresty, drzewka owocowe – wspomina Małgorzata Gawryluk ze Związku Szkółkarzy Polskich. – Dziś jest to rynek zbytku i estetyki. Nikt nie chce ogórków, tylko rośliny ozdobne.
Dawniej rynek zbytku był niemal zdominowany przez goździki. – Były łatwe w uprawie, a to bardzo ważne, bo wtedy, kto miał trochę gotówki, zakładał szklarnię – mówi Wojciech Śliwerski, absolwent SGGW, który wówczas produkował sadzonki goździków, a dziś jest właścicielem jednego z najnowocześniejszych przedsiębiorstw ogrodniczych pod Warszawą. – Goździk padł wraz z murem berlińskim, skończył się eksport do ZSRR, otwarto granice, ludzie zobaczyli inne rośliny, pojawiły się nowe technologie. Po goździkach została mi tylko nazwa firmy: Dianthus.
Najpierw polskie kwiaciarnie zostały skolonizowane przez holenderską konfekcję doniczkową.