Choć polskie owoce są kilkakrotnie tańsze niż w starej Unii, nikt ich masowo na Zachód nie wywozi. A ceny skupu w kraju drastycznie spadły – tym roku płacimy za owoce mniej niż w ubiegłym.
Nasi rolnicy przystąpili do zbiorów przekonani, że wystarczy mieć dobry i tani towar. Teraz dowiedzieli się, że to oni – a nie rząd – powinni się również zająć organizacją jego sprzedaży. Tego się najwyraźniej nie spodziewali.
Na przełomie marca i kwietnia, a więc jeszcze przed integracją, Jacek Warpiński, szef i współwłaściciel chłodni Płock, usiłował namówić dostawców wiśni do zawarcia wcześniejszych kontraktów. Bał się, że gdy runą graniczne mury, a wraz z nimi kontyngenty, cła i ceny minimalne, broniące polskim owocom dostępu do tamtego rynku, rzeka wiśni i malin popłynie szerokim strumieniem na Zachód. Więc Warpiński, żeby jego chłodnia w tym sezonie nie pozostała pusta, szarpnął się i zaproponował 2 zł za kilogram.
Na co sadownicy popukali się w czoło i odpowiedzieli: czekamy. Cena była dobra, ale – sądząc, że mają świetne karty – zagrali o więcej. Wielkie ssanie z Unii miało im przynieść co najmniej drugie tyle. Przecież na giełdzie w Hamburgu truskawki czy maliny są sześciokrotnie droższe niż w podwarszawskich Broniszach. Ale pokerowa zagrywka zakończyła się klęską. Dziś Warpiński płaci za kilogram wiśni wyborowych 1,20 zł. Tyle samo za czerwoną porzeczkę, ale pod warunkiem, że jest ręcznie rwana. Ma już chłodnię pełną owoców i mrożonej cebuli, a cały jego towar pojedzie do krajów starej Unii. Mógłby sprzedać więcej, ale musiałby zainwestować w nową chłodnię.
Na wielkim unijnym rynku Warpiński to płotka. – Jeszcze niedawno w Unii było kilkadziesiąt dużych firm przetwarzających owoce, dziś branża się zglobalizowała i zostało im tylko kilku wielkich graczy – wyjaśnia.