Między dwiema granicznymi datami, 1956 r. i 1970 r., rozciągnęła się dekada Władysława Gomułki. Czyli Polska siermiężnego socjalizmu, w której się „żyło za te polskie dwa tysiące” (jak to ujęła Agnieszka Osiecka), mieszkało w mieszkaniach ze ślepymi kuchniami, marzyło o szynce i dżinsach, słuchało na tranzystorach Radia Luksemburg, a także Gomułki właśnie, który krzyczał na kardynała Stefana Wyszyńskiego, na Leszka Kołakowskiego i innych rewizjonistów. Nie tylko krzyczał, także wsadzał do więzienia. W ciągu tych 14 lat rządzenia przeszedł długą drogę – od intronizacyjnego przemówienia w październiku 1956 r., gdy jako nowy I sekretarz KC PZPR mówił, że robotnicy, gdy wychodzą na ulice, zawsze mają rację – do grudnia 1970 r., kiedy kazał strzelać do robotników, bo wyszli na ulice. Po drodze był marzec 1968 r., który skupił w sobie zarówno znaki głębokiego kryzysu, w jaki wszedł system polityczny personifikowany przez Gomułkę, jak też zapowiedzi wielu procesów, które już wyłaniały się z przyszłości, tej najbliższej, ale i dalszej, chyba nawet tej dzisiejszej. Nie tylko dlatego, że uczestnicy Marca są nadal obecni w naszym życiu publicznym, ale także dlatego, że wiele fantomów i okrzyków z wiosny 1968 r. ciągle widać i słychać dookoła.
Marzec ’68 odkrywał głębokie konflikty i rozczarowania społeczne, ujawnił też siłę oporu społecznego i istnienie młodego pokolenia, które zaczęło głośno mówić swoim głosem. Ale przede wszystkim pokazał antysemityzm; on niejako przesłonił wszystkie pozostałe treści Marca.
Antysemityzm w 1968 r. nie wziął się znikąd. Syndrom antysemicki ma w Polsce długą historię, daleko sięgającą w przeszłość, grubo przed 1939, 1941 i 1946 r.