Archiwum Polityki

Jak zorganizować festiwal muzyki naprawdę dawnej

No właśnie, jak? Istnieją oczywiście metody tradycyjne: należy zaprosić i przekonać do przyjazdu najwybitniejszych na świecie wykonawców muzyki dawnej, wystarać się o ogromne fundusze i najlepsze sale koncertowe, wreszcie rozpropagować kolejne edycje. Słowem, jak sobie każdy może wyobrazić – pestka. Siedzi się z nogą na nodze i pantofelkiem kiwa jak rok długi.

Żeby jednak festiwal był festiwalem muzyki dawnej z prawdziwego zdarzenia, potrzebny jest wysiłek niezliczonych ludzi, o których często się nie wspomina, których się nie zauważa, szarych, wtopionych w koncertowy tłum – wolontariuszy. Działających skrycie, nie do końca, jak się zdaje, w porozumieniu z organizatorami, wytrwale, nieustannie.

Najłatwiej spotkać ich tam, gdzie zastane warunki ułatwiają ich iście benedyktyńską pracę. Na przykład w Filharmonii Krakowskiej. Jej budynek z dwóch stron okalają tory tramwajowe, uczęszczane regularnie przez tramwaje poczesnych linii; każdy taki przejazd, doskonale słyszany na widowni, w naturalny, zdawałoby się, sposób dopełnia koncert. Architekci wnętrz nie tylko zadbali o kiepską akustykę (zwłaszcza pod balkonem, polecam!), ale i podjęli śmiałą decyzję, by salę wyłożyć nie tłumiącą wykładziną, ale rozsychającym się parkietem, fantastycznie trzeszczącym pod stopami przechadzających się pań pilnujących porządku.

Na tę scenę wchodzą nasi cisi (metaforycznie jedynie) bohaterowie. Nie jest łatwo zostać wolontariuszem. Po pierwsze, trzeba mieć tak zwane warunki. Zaliczamy do nich: gruźliczy kaszel, ostatecznie koklusz w ostatnim stadium rozwoju albo zapalenie płuc, intensywną perystaltykę jelit, pozwalającą na efekt tak zwanego grania marsza kiszką oraz dźwięczne nerwowe tiki, takie jak chrząkanie i mlaskanie.

Polityka 19.2009 (2704) z dnia 09.05.2009; Kultura; s. 57
Reklama