Odchodzą – aż do kolejnego sezonu – letnie przyjemności. Letnie przyjemności nie są tematem na felieton, bo nie jest nim nic co przyjemne; czytelnik felietonów oczekuje konfliktu, kaustycznego humoru, kpin wymierzanych jak sztychy rapierem (lub choć wykałaczką) – a jakże to znaleźć w urocze przedpołudnie mijającego lata? „Rodzina wyjechała do Hagen, sam zostałem w tym ogromnym domu”. A właściwie: P. wyjechał do Krakowa, sam zostałem na tych dwóch pokojach z kuchnią, podczas gdy on w domowych pieleszach rozgrywa z babcią i wujostwem kolejne partie kanasty. U mnie grało się w garibaldkę; kanasty nauczyłem się dopiero od rodziny P. – gramy zatem głównie w święta, bo we dwójkę partie są mniej emocjonujące. A dobranie drugiej pary nie jest takie znowu łatwe; już już dowiadujemy się, że ktoś ze znajomych czy przyjaciół w kanastę grywa, a tu znów się okazuje, że ile rodzin, tyle zasad; i trudno przecież argumentować, że u P. tak się grało od niepamiętnych czasów, skoro u tamtych też babcia z pradziadkiem rżnęli w kanastę według tamtych, zupełnie innych, reguł. I spory, ile za trójkę, ile za ósemkę, i czy w takim wypadku wolno się wykładać czy nie... najwyraźniej trzeba sobie znaleźć jakąś parę i wykształcić we własnym rycie.
Wszystko to jednak są letnie przyjemności, które nie nadają się na felieton. Podobnie jak zmienione rytmy dnia – można („rodzina wyjechała do Hagen”) pracować wieczorem, potem zdrzemnąć się w ubraniu (nikt nie będzie pędził do „porządnego położenia się spać”), wstać w środku nocy, znów pracować do rana i zasnąć, kiedy letnie słońce błyska od strony Tamki; a potem spać do południa i zjeść śniadanie w łóżku.