Pan powiedział swoje, ja powiem swoje – stwierdził Marek Wagner wchodząc na trybunę sejmową po premierze Jerzym Buzku, by wystąpić w imieniu SLD. Mówiąc „swoje” każdy starał się udowodnić, że nie on budżetowej dziurze winien lub przynajmniej pomniejszyć swój w niej udział. Tymczasem prawda jest taka, że choć z obecnego gabinetu nikt odpowiedzialności zdjąć nie może, pracowali na nią wszyscy od lat.
Ministrowie, ekonomiści i politycy spierają się na temat rozmiarów i sposobów załatania dziury budżetowej. Wicepremier Janusz Steinhoff wezwał na pomoc grupę wybitnych ekspertów, tymczasem minister finansów Jarosław Bauc w ostatnich dniach swojego urzędowania po poradę zwrócił się do obywateli.
W minionym tygodniu minister finansów Jarosław Bauc najpierw zaszokował rząd, a wkrótce potem opinię publiczną. Ze wstępnych przymiarek do przyszłorocznego budżetu wynika, iż deficyt – jeśli nic nie robić – może sięgnąć nawet 90 mld zł. To niewyobrażalnie wielka dziura, trzykrotnie większa niż w budżecie tegorocznym. Finanse publiczne rozerwały się z hukiem.
Partyjne pieniądze nieustannie budzą emocje. Partyjne pieniądze postrzegane są jako jedno z poważnych źródeł korupcji w Polsce. Czy w związku z tym partie w całości należy wziąć na utrzymanie państwa żądając w zamian pełnej jawności i surowo karząc za naruszenia przepisów? Za takim rozwiązaniem opowiedziały się największe ugrupowania. Przeciwko występuje Platforma Obywatelska i znaczna część obywateli.
Prezydent Warszawy nie wygra w sądzie z ministrem finansów, mimo że ten nie wywiązał się z zapisanej w budżecie dotacji na metro. Pozew Pawła Piskorskiego był więc tyleż widowiskowy, co nieskuteczny. Nie każda złożona w ustawie budżetowej obietnica musi być bowiem spełniona. Niekiedy właśnie za jej dotrzymanie minister finansów może zostać postawiony przed Trybunał Stanu. Będzie tak wtedy, gdy państwo finansuje wszystkie zapisane wydatki, chociaż nie osiąga zaplanowanych dochodów.
Politycy z wielkim powodzeniem mnożą sposoby prywatyzowania publicznych pieniędzy. Pierwszy krok polega na tym, aby „wyprowadzić je z budżetu”, czyli wyjąć spod rygorów ustawy budżetowej i odebrać kontrolę nad nimi ministrowi finansów. W ten sposób do kasy, którą nazywamy budżetem państwa, trafia już tylko połowa publicznego grosza. Nic dziwnego, że jest go ciągle za mało, więc rosną podatki. Towarzyszy temu wielka rozrzutność tych, do rąk których trafia druga połowa naszych pieniędzy – zarządców funduszy celowych, agencji rządowych, a także dysponentów tzw. środków specjalnych.