Ostry, społecznie zaangażowany film polski składa się dzisiaj przede wszystkim z blokowiska. W czterech pokazanych w Gdyni obrazach, w tym nagrodzonej Złotymi Lwami „Teresce”, życie toczy się w ponurych osiedlach, gdzie rodzi się zło i znikąd nie ma nadziei. Ale bez trudu można wyłowić jeszcze inne pojawiające się regularnie motywy, składające się na pejzaż rodzimego kina początku nowego tysiąclecia.
– Co jest w człowieku najważniejsze? – pyta swoich bohaterów Grzegorz Pacek, autor filmu „Jestem zły”, który zdobył Grand Prix w polskim konkursie na Krakowskim Festiwalu Filmowym. – Twarz – odpowiada kilkunastoletni chłopiec. Dokumentaliści na nowo zaczynają ufać twarzy, co oznacza, że filmy znowu zbliżają się do człowieka. Próbują opowiedzieć o tym co najważniejsze: o szczęściu, o tęsknocie za miłością, o samotności.
Zamiast ogólnych podsumowań festiwalu, co zrobiłem już poniekąd w bieżących relacjach (POLITYKA 20 i 21), chciałbym zatrzymać się przy kilku postaciach ekranowych, które wypadły najbardziej sugestywnie spośród setek pokazanych w tym roku w Cannes. Tak się przy tym składa, że to właśnie poprzez tych bohaterów widać najwyraźniej ogólniejsze zagadnienia, którymi zajmuje się dzisiaj światowe kino.
W tym roku w Cannes mniej było blichtru i ceremonii. Nie stawiły się tłumnie megagwiazdy światowego kina, więc i tłumy wokół słynnych schodów były nie takie jak zwykle; ponadto zawiodła pogoda, co ostudziło nieco zapał kandydatek na artystki, które rozbierają się dla fotoreporterów i gawiedzi przy bulwarze Croisette. W roli największych gwiazd festiwalu wystąpili tym razem reżyserzy.
Na początku był Cannes-can, czyli „Moulin Rouge”, musical przypominający najlepsze czasy legendarnego paryskiego kabaretu spod znaku czerwonego wiatraka. Dyrekcja festiwalu nie mogła wybrać nic odpowiedniejszego na inaugurację – nazajutrz w recenzjach zwracano jednak uwagę na pewien drobiazg, że jest to mianowicie film amerykański, a nie francuski.
Kino walczy o wrażliwość widza znieczulanego nieustannie przez telewizję, filmy wideo i gry komputerowe. Duży ekran szokuje, nadużywa efektów specjalnych, ale też zwyczajnie wzrusza. Co było widać na zakończonym niedawno festiwalu filmowym w Berlinie.
Z tegorocznego Berlinale na pewno zapamiętam doktora Hannibala Lectera, częstującego podsmażonym móżdżkiem dawcę owego organu, następnie Emmę Thompson umierającą na raka w filmie „Wit” (szkoda, że nie dostała nagrody aktorskiej), biednego chłopca z „Pekińskiego roweru”, rozwożącego przesyłki po wielkim nieludzkim mieście, a także parę kochanków z „Intymności”, którzy uprawiają seks raz w tygodniu, nic ponadto o sobie nie wiedząc.
Dwa najlepsze, zdaniem publiczności, obrazy Warszawskiego Festiwalu Filmowego nie mają polskich dystrybutorów i jest bardzo wątpliwe, czy zobaczymy je kiedykolwiek w naszych kinach.
W kinie dochodzi do głosu najmłodsze pokolenie reżyserów. Na ostatnim gdyńskim festiwalu mieliśmy całą serię debiutów oraz parę filmów zrealizowanych przez nieco starszych twórców, którzy jednak weszli w dorosłość już w III RP. Są oni tubylcami w tej nowej Polsce i zaczęli ją po swojemu opisywać. Ich bohaterowie, głównie pionierzy realnego kapitalizmu, przejawiają pierwsze oznaki zmęczenia.