Zacznijmy może od maszyny. Zbiorowy bohater tej opowieści narodził się w USA w 1938 r., kiedy to wojskowi, z uwagą obserwujący rozwój samolotów w Europie, doszli wreszcie do wniosku, że potrzebują czegoś nowocześniejszego niż beczkowaty Boeing ze stałym podwoziem i płatem usztywnionym zewnętrznymi naciągami. Jako pierwszy wszedł do masowej produkcji samolot z zakładów Curtissa, oznaczony jako P-40 Warhawk. Co prawda nie dorównywał osiągami żadnemu podstawowemu myśliwcowi Niemiec i Japonii, ale był za to bardzo amerykański – miał wielki, dwunastocylindrowy silnik w układzie V, sześć karabinów maszynowych kalibru 12,7 mm, ogromny wlot powietrza pod śmigłem, na którym malowano charakterystyczną rekinią paszczę, duży zasięg i konstrukcję potrafiącą wytrzymać naprawdę wiele. W jednej ze swoich książek Bohdan Arct opisał ten samolot jako „amerykański dowód na to, że nawet cegła z wystarczająco dużym silnikiem może latać”, ale to złośliwość pilota przyzwyczajonego do eleganckich linii brytyjskiego Spitfire...
Czytaj też: Arsenał demokracji
Po pierwsze: logistyka
Nad Europą, gdzie alianci musieli toczyć boje ze znakomitymi Bf 109 i FW 190, Warhawk sobie wiele nie polatał, ale na innych frontach, przede wszystkim w Azji (gdzie używały go słynne Latające Tygrysy) i w Afryce, stał się znaczącą częścią arsenału wolnego świata.
Przenieśmy się zatem na północnoafrykańską pustynię. Na początku 1943 r. stało się jasne, że niemieckie przygody AfrikaKorps i jego pomysłowego dowódcy gen. Erwina Rommla dobiegają końca.