Nic nie jest ani czarne, ani białe. Zanim ocenisz, musisz poznać sprawę ze wszystkich stron. I jedyne, czego musisz się wystrzegać, to ludzi bez wątpliwości. Wszystko jedno, po której będą stronie (Katarzyna Grochola, „Zranić marionetkę”).
„Gierek” w kinie
Dzieła reżysera Michała Węgrzyna nie oglądałem. Do kina nie biegnę za sprawą Józka Krzyka, kolegi z „Gazety Wyborczej”, który z obowiązku zawodowego był na premierze. Także Tomasz Raczek zatrzymał mnie w biegu. Obaj twierdzą, choć każdy inaczej, że film robi młodym ludziom wodę z mózgu, a starych, którzy nie mają jeszcze uwiądu i zachowali zdrowy ogląd przeszłości, pobłażliwie rozśmiesza. Że to coś pomiędzy komedią i bajką o Edwardzie, który zza żelaznej kurtyny przywiózł w kieszeni świętego Graala.
A tymczasem Gierek był facetem z krwi i kości. Z ambicjami, słabostkami, obawami... Z europejskim bagażem. Kim był, zanim los się od niego odwrócił i zepchnął go w polityczną otchłań? Kiedy patrzył, jak wali się wszystko, co zbudował?
Oto opowieść w kilku odsłonach, subiektywnych mgnieniach. Kazimierza Zarzyckiego, jego osobistego sekretarza, którym był od lipca 1969 r. do grudnia 1970. Dyspozycyjnego we dnie i w nocy. A potem jeszcze bardziej osobistych: prof. Adama Gierka, najstarszego syna. Do ich refleksji i ja ośmielę się dorzucić swoje trzy grosze.
Czytaj też: „Gierek”. Widzieliśmy film. A jak było naprawdę?
Osobisty sekretarz Gierka
1 lipca 1969 r.