Nic nie jest ani czarne, ani białe. Zanim ocenisz, musisz poznać sprawę ze wszystkich stron. I jedyne, czego musisz się wystrzegać, to ludzi bez wątpliwości. Wszystko jedno, po której będą stronie (Katarzyna Grochola, „Zranić marionetkę”).
„Gierek” w kinie
Dzieła reżysera Michała Węgrzyna nie oglądałem. Do kina nie biegnę za sprawą Józka Krzyka, kolegi z „Gazety Wyborczej”, który z obowiązku zawodowego był na premierze. Także Tomasz Raczek zatrzymał mnie w biegu. Obaj twierdzą, choć każdy inaczej, że film robi młodym ludziom wodę z mózgu, a starych, którzy nie mają jeszcze uwiądu i zachowali zdrowy ogląd przeszłości, pobłażliwie rozśmiesza. Że to coś pomiędzy komedią i bajką o Edwardzie, który zza żelaznej kurtyny przywiózł w kieszeni świętego Graala.
A tymczasem Gierek był facetem z krwi i kości. Z ambicjami, słabostkami, obawami... Z europejskim bagażem. Kim był, zanim los się od niego odwrócił i zepchnął go w polityczną otchłań? Kiedy patrzył, jak wali się wszystko, co zbudował?
Oto opowieść w kilku odsłonach, subiektywnych mgnieniach. Kazimierza Zarzyckiego, jego osobistego sekretarza, którym był od lipca 1969 r. do grudnia 1970. Dyspozycyjnego we dnie i w nocy. A potem jeszcze bardziej osobistych: prof. Adama Gierka, najstarszego syna. Do ich refleksji i ja ośmielę się dorzucić swoje trzy grosze.
Czytaj też: „Gierek”. Widzieliśmy film. A jak było naprawdę?
Osobisty sekretarz Gierka
1 lipca 1969 r. Kazimierz Zarzycki, 30-latek, ekonomista, barwny dziennikarz Radia Katowice, został na równe 500 dni osobistym sekretarzem Gierka. Porzucił awangardowy strój i wbił się w precyzyjnie skrojony garnitur znanej bytomskiej firmy o europejskiej renomie. Przyszły szef był 57-letnim wówczas politykiem, członkiem Biura Politycznego i już ponad dekadę pełnił funkcję I sekretarza KW PZPR. Był polityczną szychą. Przybyszem w 1948 r. zza zapadającej się już żelaznej kurtyny.
W tamtym czasie tzw. wszyscy wiedzieli, że Gierek jest szykowany na następcę Władysława Gomułki. I że obaj są w wielkiej partyjnej kontrze. Towarzysz „Wiesław” kombinuje, jak tu katowickiego sekretarza wdeptać w stołeczną partyjną glebę. A potem zrzucić w niebyt i patrzeć, jak leci na samo dno.
A Gierek wije się jak piskorz, żeby tylko nie dostać kopniaka w górę, do Warszawy. Odmowy tłumaczy pylicą, której nabawił się przez 15 lat w kopalniach francuskich i belgijskich – co było prawdą. Powołuje się na wskazówki lekarzy. Na sąsiedztwo niedalekich Beskidów i na tak mu w chorobie potrzebne zdrowe powietrze, które pozwala mu intensywnie pracować na rzecz Partii, Śląska i Polski. Tak się Gomułce tłumaczył – i co do Beskidów była to prawda.
Historyk o filmowym „Gierku”: bajka o Edwardzie odnowicielu
Mordercze skłonności śląskiej wody
14 marca 1968 r. na olbrzymim wiecu poparcia dla atakowanego w partyjnych gremiach Gomułki w Katowicach transparenty krzyczały hasłami: „270 tys. Komunistów Śląska i Zagłębia gotowych na zew towarzysza Wiesława!” i „Śląsk zawsze wierny partii!”.
Gierek dopełnił ten hasłowy przekaz podniosłym słowem: „Nietrudno domyślić się, kto łoży na organizatorów awantur w Warszawie i kraju. Są to ci sami zawiedzeni wrogowie Polski Ludowej, których życie nie nauczyło rozumu, (…) różni pogrobowcy starego ustroju, rewizjoniści, syjoniści, sługusi imperializmu. Chcę z tego miejsca stwierdzić, że śląska woda nie była i nigdy nie będzie wodą na ich młyn. I jeśli poniektórzy będą nadal próbować zawracać nurt naszego życia z obranej przez naród drogi, to śląska woda pogruchocze im kości”.
Wszyscy mają prawo do ocen. Opowiadał mi syn prof. Adam Gierek, wówczas adiunkt Politechniki Śląskiej: – Ojciec wiedział, że gdyby Moczar doszedł do władzy, to mielibyśmy socjalizm siermiężny, chorobliwie nacjonalistyczny, milicyjny, w stalinowskim stylu lat 50., podobny do tego, jaki w Rumunii realizował Nicolae Ceausescu. W 1968 r. Śląsk przerwał sen moczarowców o władzy. To dlatego w latach 1980–81, po odsunięciu ojca, Moczar z pozycji szefa NIK tak bardzo na nim i naszej rodzinie się mścił.
Tyle syn. Jakkolwiek by oceniać „śląską wodę gruchoczącą kości”, to na jej fali w czerwcu 1968 r. spłynęła do Katowic zgoda na powołanie Uniwersytetu Śląskiego. Śląskie władze, z Gierkiem i wojewodą Jerzym Ziętkiem na czele, zabiegały o taką decyzję od lat. Murem nie do przebicia był sprzeciw Gomułki dla jakichś „śląskich fanaberii”. Wszak Śląsk miał pracować, a nie myśleć.
Czytaj też: PRL Edwarda Gierka. Przerwana dekada
Znaczenie właściwych wymiarów łóżka
Zarzycki wchodził do gabinetu Gierka z duszą na ramieniu. Gierek wiedział o nim sporo, bo kandydat został przez SB prześwietlony do imentu. Kilkanaście dni wcześniej dzwonił z rodzinnego Jarosławia wystraszony ojciec: „Kazik, w coś ty wdepnął, coś ty narozrabiał, milicja o ciebie rozpytuje, w naszych życiorysach grzebią, sprawdzają rodzinę, ciotki, pociotki...”.
Gierek przywitał się przed biurkiem, zostawiając solidny mebel za sobą. Zapytał o dotychczasową pracę w radiu. Zarzycki wspomniał o swojej medialnej relacji z wizyty prezydenta Francji Charles′a de Gaulle′a sprzed dwóch lat. Gierek gościł generała na Śląsku, a był to gość w tamtym czasie szczególnie ważny i odpowiedzialność wielka.
Na oblicze Gierka, surowe zazwyczaj i poważne, w jednej chwili wpełzło słońce. – No, trochę czasu spędziłem z generałem w cztery oczy, nawet pochwalił mnie za mój francuski, ale gdzie mi tam do literackiego języka...
W 1934 r. Gierek, znany już działacz związkowy i członek polskiej sekcji Komunistycznej Partii Francji, organizował strajk solidarnościowy z Polakami zwalnianymi z kopalni departamentu Pas-de-Calais w Leforest, co przesądziło o jego wydaleniu z Francji bez prawa powrotu.
De Gaulle przyleciał do Polski 33 lata później. Oczekiwano, że odniesie się publicznie do granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Był to bowiem czas ciągłego kwestionowania polskich roszczeń do tzw. Ziem Odzyskanych, które przed II wojną należały od wieków do Niemiec. Był to też czas francusko-zachodnioniemieckiej rywalizacji w Europie. Czas na polityczne gesty.
W podróży po Polsce de Gaulle odwiedził Kraków, Nową Hutę i Auschwitz-Birkenau, gdzie żona generała miała płakać rzewnymi łzami, a on sam dyskretnie ocierać oczy. Na nocleg prezydencka para jechała do Katowic, ale zatrzymała się w Bieruniu. W tutejszej gospodzie odtworzono oficerski pokój kapitana de Gaulle′a, w którym kwaterował w 1921 r. w czasie plebiscytu na Górnym Śląsku. W ramach podróży sentymentalnej generał spotkał się z mieszkańcami Bierunia pamiętającymi jeszcze pobyt francuskich wojsk.
Wizyta na Śląsku zakończyła się przyjęciem wydanym przez Gierka. „Jestem szczęśliwy, że znajduję się tutaj, na polskim Śląsku” – powiedział de Gaulle, wznosząc toast. Towarzyszący mu korespondenci uznali to za spontaniczne potwierdzenie uznania naszej zachodniej granicy. Jeszcze tego wieczoru słowa poszły w świat. W Bonn zawrzało.
Po przyjęciu gospodarz i znamienity gość spotkali się prywatnie w reprezentacyjnej willi. Gierek siedział jak na szpilkach, bo wcześniej, lustrując rezydencję, ujrzał w gościnnej sypialni standardowe łóżko, a prezydent Francji miał pod dwa metry wzrostu. Prawie do ostatniej chwili gorączkowo dopasowywano generalskie posłanie do odpowiednich rozmiarów. Gościnnego faux pas udało się uniknąć.
W zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca generał powiedział to, co powiedział: „Niech żyje Zabrze, najbardziej śląskie miasto ze wszystkich śląskich miast, to znaczy najbardziej polskie miasto ze wszystkich polskich miast”.
Sala oszalała. Wybuchła okrzykami i brawami. Generał kontynuował: że polskie granice są „głęboko sprawiedliwe” i „słusznie rozstrzygnięte”. Przekaz był jednoznaczny: Francja, jedno z najważniejszych zachodnich mocarstw, uznała de facto naszą granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej. Ponad trzy lata później tę granicę potwierdziła NRF.
Gierek nigdy nie przypisywał sobie szczególnych zasług co do miejsca, formy i politycznej treści wystąpienia generała, ale bez wątpienia stworzył atmosferę do tej emocjonalnej deklaracji prezydenta Francji. Skłaniam się ku ocenom, że to był pierwszy krok do otwarcia drzwi Polski na Zachód.
Czytaj też: Pamięć o Edwardzie Gierku
Korzyści płynące z nauki gry na akordeonie
Gierek miał mieć pół godziny dla swojego przyszłego (ewentualnie) sekretarza, ale sam de Gaulle zjadł ten czas. Zadzwonił, żeby przesunąć kolejne spotkania. Kiedy zapytał o służbę wojskową, niespodziewanie jemu samemu zebrało się na wspominki. „A ja też, towarzyszu Kazimierzu, służyłem w Wojsku Polskim. W Stryju, od końca 1934 r. do 1936... Ale żadnej belki na pagonach się nie dochrapałem. Żalu nie mam – tu się zaśmiał – bo przecież mieli w papierach, co robiłem w Komunistycznej Partii Francji i za co mnie wydalili. Ale nawiązałem żołnierskie przyjaźnie, choćby z Józkiem Szczyrbą”.
Zarzycki opowiadał potem, że był bardzo zaskoczony wspomnieniem Gierka, na dodatek dość ciepłym, tego fragmentu przedwojennego życiorysu. W oficjalnym biogramie tego nie było. Józef Szczyrba, Ślązak i wojskowy kompan z tamtego czasu, został kierowcą Gierka od chwili, kiedy ten osiadł w Katowicach jako I sekretarz. A później poszedł z nim do Warszawy. Kiedy byli sami, mówili sobie po imieniu. W rzeczy samej – byli przyjaciółmi.
Szczyrbę, który w swoim bagażu nosił śląskie losy – volkslistę i służbę w Wehrmachcie – wielokrotnie próbowano zdyskredytować. Podlegał długotrwałej inwigilacji, a cel był jasny: SB i nadzorujący ją z ramienia partii sekretarz organizacyjny Zdzisław Grudzień pragnęli mieć przy Gierku swojego własnego kierowcę, informatora. Gierek nie chciał o tym słyszeć.
Tamtego dnia wertował papiery Zarzyckiego. – Widzę, że was ostro sprawdzono, ale to nie ja, to towarzysz Grudzień, ten z dołu – palcem wskazał na podłogę i lekko się uśmiechnął. Pytał jeszcze o zamiłowania i grę na instrumentach i kiedy usłyszał, że rodzice Zarzyckiego przez klika lat kazali mu ćwiczyć grę na akordeonie, autentycznie się ucieszył.
„Bo ja w naszym wojsku też nauczyłem się grać na akordeonie i od czasu do czasu w domu po tę moją harmonię sięgam – przyznał rozbawiony. – Ale niech to pozostanie naszą pierwszą tajemnicą. No i uważajcie w temacie akordeonu przy Grudniu. On przygrywał we Francji na weselach, ale teraz się tego bardzo wstydzi”.
Wreszcie podniósł się i oświadczył: „To ja się na was decyduję! Ale pamiętajcie, że pracujecie dla mnie, wyłącznie dla mnie. Nikomu więcej nie podlegacie. No i że dochowacie tajemnicy naszych rozmów i spraw”.
Czytaj też: Powrót Gierka
Tajemnice pokoju 202
1 lipca 1969 r. Zarzycki wprowadził się do pokoju 202 naprzeciwko sekretariatu Gierka. Stała w nim przepastna szafa pancerna, do której dostał klucz. Pomiędzy starymi kalendarzami tkwiła wciśnięta kabura z włoską berettą, osobistą, przydziałową bronią Gierka. Po jakimś czasie znalazł się jeszcze upchnięty wśród pamiątek z różnych oficjalnych wizyt polski pistolet P-63. W szafie były teczki i wojskowe instrukcje z klauzulami tajności.
W zakresie obowiązków osobistego sekretarza było redagowanie wystąpień Gierka, opracowywanie pism przez niego sygnowanych, obecność na posiedzeniach egzekutywy i sekretariatu, robienie tzw. prasówki i przeglądanie korespondencji, której nie strzegł stempel „ściśle tajne”.
Codziennie rano zjawiał się u szefa z plikiem gazet i zakreślonymi partiami materiałów, które w jego przekonaniu pryncypał powinien znać – i streszczał je w kilku zdaniach. Gierek przeglądał je w wolnych chwilach albo zabierał do domu razem z paryskim dziennikiem „Le Monde”, przysyłanym z jednodniowym opóźnieniem przez MSZ. Czytał go prawie „od dechy do dechy” – szlifując w ten sposób język.
Osobisty sekretarz robił skróty z analiz, które spływały z ambasad, i z raportów „białego wywiadu”. Codzienną porcję uzupełniał najciekawszymi informacjami z nasłuchów stacji polskojęzycznych – przeważnie Radia Wolna Europa, Głosu Ameryki i BBC. Tylko nie chodził do salki kinowej, gdzie przynajmniej raz w miesiącu szef oglądał francuskie filmy w wersji oryginalnej. Na seansach bywał Jerzy Sochanik, dyrektor Radia Katowice, świetnie władający językiem francuskim, fan i koneser stolicy nad Sekwaną. To właśnie on, szykując się na placówkę UNESCO w Paryżu, rekomendował Gierkowi Zarzyckiego, swojego dziennikarza.
Kazimierz Ulewicz, kierownik sekretariatu Gierka, dopełniając wymogi angażu, kreślił właśnie zarys obowiązków osobistego sekretarza. „Chciałbym, żebyście byli przy wszystkich moich rozmowach oprócz tych w cztery oczy” – zastrzegł szef.
I to zastrzeżenie bardzo się kierownikowi nie spodobało. Obowiązywała bowiem filozofia władzy żywcem wzięta z „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego. Filozofia tzw. Samodzielnego Dojścia do Ucha, czyli bezpośredniego kontaktu z władcą. W przypadku Zarzyckiego filozofia SDdU nie sprawdziła się i Ulewicz długo lizał tę ranę.
Czytaj też: PZPR. Pokoleniowa zmiana warty
Urok kontaktów. Z literaturą i osobistych
W kategorii SDuU liczyły się spryt i dar nawiązywania właściwych kontaktów. Do szefa prawie nieograniczone dojścia miał II sekretarz – Grudzień. I Ulewicz – kierownik sekretariatu. No i wojewoda Jerzy Ziętek, który mógł otworzyć drzwi do Gierka w każdym czasie i o każdej porze.
Zarzycki bezczelnie chwalił się, że znalazł jeszcze jedno dojście. Przy cichym zresztą porozumieniu z sekretarką Gierka Barbarą Sierańczyk, której urody ponoć nie lubiła pani Stanisława Gierkowa. Było to dojście literacko-kulturalne. Do sekretarza docierała zachodnia prasa i prohibity – książki wydawane w większości przez paryską „Kulturę” i najczęściej umieszczane na indeksie. Przemycone do kraju i rekwirowane lub przysyłane przez ambasady.
Zarzycki jako pierwszy miał do nich dostęp, a potem podsuwał Gierkowi. Jasienicę, Czapskiego, Giedroycia, Herlinga-Grudzińskiego, Sołżenicyna... Hasło „szef czeka na książki” otwierało drzwi do Gierka w każdej wolnej chwili. Nie wiadomo, czy wszystko czytał, czy sięgał tylko do zaznaczonych fragmentów. Książki wracały do pokoju 202 z sugestią, żeby sekretarz je przewertował, czy nie została jakaś niepotrzebna zakładka. Gierek lubił książki historyczne, niekoniecznie naszych autorów. I biograficzne.
Miał świadomość wielkich braków w swoim wykształceniu, czego prywatnie nie krył. Zaoczna szkoła średnia, potem wyciągnięty z kapelusza dyplom szkoły wyższej. Jedyną namacalną wartością była przedwojenna podstawówka.
– Czytał sporo. Ciągle się uczył i tym sposobem sukcesywnie i pracowicie nadrabiał zaległości, a ja chętnie mu w tym pomagałem.
Prohibity były dostępne dla wyższych władz komitetu, ale zainteresowanie nimi było zerowe. Grudzień, drugi po Bogu, nie przeczytał niczego, co nie miało gryfu „tajne”, i to od razu rzucało się w oczy.
Jednym z podstawowych obowiązków osobistego sekretarza było pisanie i redagowanie wystąpień Gierka. Polegały na sensownej kompilacji i możliwej jak na owe czasy korekcie pracy zbiorowej. Jerzy Sochanik cierpliwie pouczał: „Redaktorze drogi, partyjnego slangu nie da się uniknąć, takie obowiązują zasady, ale od czasu do czasu można coś przełożyć na polski…”.
Pisanie referatów zlecano także funkcyjnym śląskim dziennikarzom. Pisał Bronisław Szmidt-Kowalski, naczelny „Dziennika Zachodniego”, Jan W. Gadomski, naczelny Telewizji Katowice, Stanisław Sokołowski, naczelny „Panoramy”. Maciej Szczepański, ksywa „Krwawy Maciek”, wszechwładny szef „Trybuny Robotniczej” (a później TVP), sam nie pisał, takie pierdoły były poza zasięgiem jego zainteresowań. Przysłane materiały sygnował i przywoził jako swoje autorskie teksty.
Jeśli wystąpienie Gierka miało mieć wymiar ogólnopolski lub było wygłaszane w Warszawie, do pracy włączali się stołeczni konsultanci: Jan Bisztyga, wówczas pułkownik MSW z wywiadu cywilnego, Józef Czyrek, dyrektor Departamentu Studiów i Programowania MSZ, Ryszard Frelek, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Ale najaktywniejszy był wiceminister Franciszek Szlachcic, który w MSW odpowiadał za wywiad cywilny. Kręcił się przy Gierku jak wierny satelita i wydawało się – a zależało mu na tym, żeby tak się wydawało – że jest całkowicie niezastąpiony; że Gierek we wszystkim się go radzi, zasięga jego opinii i polega na niej od początku do końca, co było guzik prawdą.
Pytanie „co u szefa słychać?” było gotowością natychmiastowego przyjścia z odsieczą, gdyby działo się źle. I to osobisty sekretarz miał trzymać rękę na pulsie i dawać znak, kiedy tylko pomoc Szlachcica okaże się nieodzowna. Ten kontakt nie zadziałał.
Czytaj też: Socjalizm konsumpcyjny
O, sancta simplicitas…
Przemówienie z okazji 25. rocznicy powstania MO i SB Gierek wygłosił na uroczystej akademii w Zabrzu 7 października 1969 r. Wypadł dość dobrze, miał swój dzień, mało zaciągał, nic z głowy, że „wiecie – rozumiecie”. Po nim objął mównicę płk Włodzimierz Kruszyński, komendant wojewódzki milicji w Katowicach, faworyt Zdzisława Grudnia. I wygłosił... kompletny bełkot faceta pijanego w sztok. W rezultacie w telewizji „obcięto” go do kilku sekund, a wiele lat później, już w nowej Polsce, taki stan zaczęto elegancko nazywać „pomrocznością jasną”.
Gierek po powrocie zaglądnął do 202 i zapytał o opinię, a osobisty sekretarz pozwolił sobie na luz: „Przemówienie świetne, towarzyszu sekretarzu, ale potem wszystkich zdominował komendant Kruszyński”.
Gierek zrobił parę kroków w stronę okna. „Tak to odebraliście? Wiecie, jak to jest, kiedy człowiek niepijący wypije na pusty żołądek parę kieliszków. Nieszczęście gotowe” – powiedział z całym przekonaniem.
Ciekawe, kto mu to wmówił, bo wszyscy w Katowicach wiedzieli, że komendant milicji pije jak smok. Zarzycki wtedy po raz pierwszy pomyślał o swoim szefie, że jest naiwny.
Gierek oczekiwał szczerości i o nią prosił: „Bądźcie szczerzy, nawet jeżeli prawda będzie niewygodna”.
No i zdarzyła się taka okazja… Gierkowie przeprowadzili się do nowej willi na brynowskim „ptasim osiedlu”. Zarzyckiemu wyrwało się, że ludzie kpią z ulic wytyczonych nazwami ptaków, na które przeprowadzają się partyjni notable. I że doczekaliśmy się czerwonej burżuazji...
„To, do cholery, gdzie ja mam mieszkać, pod mostem?! – Gierek wpadł w złość, podniósł głos i zaczął machać rękami. – Gdzie, do cholery jasnej, mam przyjmować gości?!”. Wyszedł, trzaskając drzwiami. „Cholera” w ustach Gierka było wielkim przekleństwem. To był jeden jedyny raz, kiedy Gierek podniósł głos w obecności swojego sekretarza.
Czytaj też: Dziesiąta potęga gospodarcza
Mam tego wszystkiego dość…
Po powrotach z Warszawy osobisty sekretarz obowiązkowo stawiał się u Gierka – szef przekazywał wytyczne. Po którymś z powrotów wydawał się wyjątkowo poirytowany i przygnębiony... Od progu widać było, że go coś gryzie i z całą pewnością nie był to jego zwyczajny stan ducha, zazwyczaj raczej otoczeniu przyjazny, bo też podchodził do świata dość optymistycznie. „Wiecie, towarzyszu Kazimierzu, mam już 57 lat i czuję się zmęczony – rzucił ni z tego, ni z owego. – Może już bym poszedł na emeryturę, co?”.
Zarzyckiego zmroziło, prawie zapomniał języka w gębie. Pomyślał, że trzeba będzie wracać do radiowej rzeczywistości. Szybko jednak ochłonął. „Ależ szefie, Adenauer rządził z osiemdziesiątką na karku, de Gaulle był u nas już po siedemdziesiątce, Churchill dawał sobie radę z siedmioma krzyżykami”.
I dla równowagi z drugiej opcji: „Towarzysz Breżniew ma dopiero 64 lata. Susłow 68, a Andropow 56, prawie równolatek... Za wcześnie na emeryturę, szefie, stanowczo za wcześnie”.
Podbechtany pryncypał uniósł brew. „Tak mówicie, ale są takie chwile, uwierzcie, że się ma wszystkiego dość”.
Nigdy już potem nie wspominał przy swoim sekretarzu o emeryturze. „Szef wpada w takie nastroje, kiedy wraca po jakiejś awanturze z Gomułką” – pokiwał głową kierownik Ulewicz.
Nagły spadek nastroju zdarzył się jednak raz jeszcze. Po partyjnych korytarzach chodziły plotki o niechęci Moskwy do kandydatury Gierka na schedę po Gomułce. Że nie ma szans. W jednej z luźniejszych rozmów Gierek zagadnął ni z stąd, ni zowąd: „A wiecie, że w kierownictwie jestem jedyny, który nie spędził wojny w ZSRR, przed wojną nie należał do Komunistycznej Partii Polski i nie był w ludowej partyzantce?”.
Przedwojenne i wojenne legitymacje komunistycznych partii Francji i Belgii niekoniecznie były oczywistymi przepustkami do karier w PRL, szczególnie w latach powszechnej podejrzliwości wobec Zachodu. Bo też jakimi ideami go tam nasączono? No, na pewno nie radzieckimi!
Przez swoje pierwsze lata w Polsce Gierek na pewno doświadczał różnych dowodów braku zaufania ze strony wierchuszki zza wschodniej granicy. Stąd w katowickim komitecie było ciche polecenie: kiedy na Śląsk przyjeżdżają radzieckie delegacje, bez względu na szczebel ważności i charakter, począwszy od dziennikarzy, po górników i kołchoźników, należało przyjmować je „po królewsku”.
Sam Gierek poświęcał radzieckim delegacjom stosunkowo mało czasu. Rosyjski znał słabo, wódki nie pił, nie znosił papierosowego dymu, co tłumaczył pylicą, a biesiadować nie lubił, nie chciał i nie umiał. Czy Moskwa mogła trzymać dla niego zapalone zielone światło? Skądinąd wiemy, że przejście na „zielonym” nie gwarantuje jeszcze bezpieczeństwa.
Czytaj też: PRL zmienia wizerunek
Nagły wybuch patriotycznych treści
Kończyła się wiosna znamiennego 1970 r. W Katowicach pojawił się gen. Stanisław Popławski, Polak z pochodzenia, zruszczony do szpiku kości. Generał Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego. Jako wiceminister obrony narodowej zawiadywał oddziałami, które tłumiły pamiętnego czerwca 1956 bunt robotników Poznania.
Miała to być rozmowa w cztery oczy. Nieoficjalna, bez komunikatu. Gierek słabo sobie radził z rosyjskim, ale Popławski mówił nieźle po polsku. Nie minęło nawet pół godziny, kiedy zadzwoniła sekretarka: „Szef chce, żebyś był przy rozmowie”.
Po co? Jedyny powód, jaki sekretarzowi przyszedł do głowy, to potrzeba wypicia wódki z generałem, bo Gierek na wódkę nie mógł patrzeć. Siedzieli przy okrągłym stoliku. Kawa, woda mineralna, wino... Popławski zbliżał się już do siedemdziesiątki i był lekko głuchawy. Nie był szczególnie bystry, co też od razu rzucało się w oczy.
Nie wiadomo, o czym wcześniej rozmawiali, ale już przy sekretarzu Gierek wygłosił mowę o powinności Polaków wobec ojczyzny – że trzeba jej dobrze służyć bez względu na to, gdzie się przebywa. Że Polak powinien zawsze dobrze wyrażać się o swoim narodzie, okazywać szacunek dla jego historii. Że Polska musi wspierać rozsianych po świecie rodaków...
– Byłem pod wrażeniem tego patriotycznego wywodu i długo jeszcze potem się zastanawiałem, dlaczego szef nagle zapragnął mieć świadka tej rozmowy. Może chciał, żeby o niej wiedziano? I wiedziano.
Czytaj też: Nowa gospodarka w starej ideologii
Kto pracuje w dzień, a kto w nocy
W połowie 1970 r. wróble na mieście znowu ćwierkały, że konflikt pomiędzy panami G. wszedł w fazę apogeum. Co ciekawe, w komitecie mało kto dawał Gierkowi szanse w starciu z towarzyszem Wiesławem.
Tymczasem z boku toczyło się zwykłe partyjnozakładowe życie. Gierek był domatorem i jeśli nie zachodziła jakaś szczególna okoliczność, pragnął jak najszybciej znaleźć się w domu. Najczęściej ok. 16 już go nie było.
Z kolei Grudzień „pracował” przeważnie do 22, a że nie lubił być sam, zawsze „kotwiczył” w robocie większość pracowników wszystkich struktur. Na jego piętrze szeptało się, że Pierwszy, czyli Gierek, leniuchuje.
Wieczorem od strony ówczesnego pl. Dzierżyńskiego prawie wszystkie światła w oknach były zapalone, choć obowiązywał 20 stopień zasilania. Można było wnioskować, że to najbardziej zapracowany gmach w województwie. Następnego dnia ok. 7 Grudzień już był w komitecie. Zawsze przed Gierkiem. Ślęczał nad swoimi aktami, a z racji intelektualnej kondycji potrzebował dużo więcej czasu na ogarnięcie dostarczanych dokumentów.
Kiedyś wojewoda Ziętek przyznał się, że każe na noc zapalać światła na swoim piętrze i na innych kondygnacjach. „Żeby ten tam widział, że u nas też się po ćmoku ciężko pracuje”.
To był letni wieczór. Gierek zasiedział się dłużej, a sekretarz był potrzebny przy uzgadnianiu szczegółów jakiejś ważnej korespondencji. Już było dobrze po 20, kiedy Gierek powiedział do swego kierowcy: „To co, może odwieziemy towarzysza Zarzyckiego do domu?”. Po drodze wypytywał, jak się mieszka na Tysiącleciu, w najmłodszej dzielnicy Katowic, czy są żłobki, przedszkola, pytał o sąsiadów, o zaopatrzenie na...
Sekretarz potwierdził, rzecz jasna, że żyje się świetnie. Że wśród sąsiadów jest sporo rodzin górniczych, ale także lekarze, muzycy... Faktycznie, pomieszanie inteligencji z ludem pracującym było świadomym zabiegiem władzy. Eksperyment socjologiczny, który chyba wypadł nieźle, a przynajmniej na to wyglądało, kiedy mieszkało się na tym najnowocześniejszym wówczas śląskim osiedlu.
Gierek niespodziewanie wyraził ciekawość – chciałby zobaczyć, jak mieszka młoda inteligencka rodzina. Zarzycki wił się jak piskorz, żeby tylko go odwieść od tego pomysłu. Wiedział, co dzieje się w domu z dwójką małych dzieci, wszędzie pieluchy, rajtuzy, majtki, zabawki plączą się pod nogami. Żona dopiero co wróciła z lekarskiego dyżuru i teraz biega w dresie między kuchnią a łazienką. Potem żałował. Niechby zobaczył młodą rodzinę na dorobku z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Rozmawiając o wszystkim i o niczym, przespacerowali się wokół bloku. Przeprosił pryncypała, że remont, malowanie… Tamten zrozumiał wykręt. Zatrzymali się przy drzwiach garażu, za którymi stała syrenka, czym nieopatrznie się pochwalił. Gierek pokiwał głową.
„Powiem wam, że syrenka to dla Polski stanowczo za mało – powiedział. – No to do jutra”. I pojechał. Osobisty sekretarz poczuł, że jakaś szansa odjechała bezpowrotnie razem z nim.
Sam był w domu u Gierka kilkanaście razy – z jakimiś papierami, uzgodnieniami. Meblościanka wcale nie lepsza, typowe wyposażenie z naszych sklepów. Wystrój całości taki sobie, widać, że pani Stanisława nie grzeszyła wyrafinowanym gustem. Pod koniec 1980 r. nawet zastanawiał się, gdzie Gierek miał te srebrne sedesy i złote deski klozetowe, do których dziennikarze dogrzebali się w dokumentach NIK Mieczysława Moczara, zbierającego „kwity” na politycznego wroga. Kiedy wystawiano „rachunki dla bezkarnych”, to Gierek na pewno nie mógł być ich adresatem. A był.
Czytaj też: Od pozorów luksusu do reglamentacji
Grzybobrania
To był jego konik. Zarzycki bywał na takich leśnych wyprawach w okolicach Brynka i Lublińca, dużego kompleksu na północy Śląska. Dzisiaj mówiłoby się o wyjazdach integracyjnych.
Gierek próbował „uczłowieczać” swoje otoczenie i terenowych sekretarzy, smutne na co dzień towarzystwo, pozorujące zapracowanie i na dodatek podszyte permanentnym strachem o stratę przynoszącego profity stołka. Jeździła egzekutywa, sekretarze miejscy i powiatowi, także znajomi Gierka z całkiem innej bajki.
Wybór lasów grzybonośnych był zaskakująco trafny. Zarzycki, nałogowy zbieracz grzybów, śmiał się, że nigdy wcześniej ani później nie wracał do domu z tak wielkimi koszami najszlachetniejszych gatunków. Raz, kosząc borowiki, rzucił w stronę zadowolonego Gierka, który zawsze na te eskapady zabierał Stasię: „Szkoda, że ogonki nie są już poobcinane, nie tracilibyśmy czasu”.
Gierek wyprostował się, uśmiechnął i pogroził ręką uzbrojoną w zakrzywiony nożyk: „No, no, trzeba wiedzieć, gdzie szukać”. Potem był obiad, ognisko, kiełbaski, piwo, wódka w krzakach, z dala od spojrzenia pryncypała, na koniec ziemniaki z popiołu...
Czytaj też: Dwa pokoje z kuchnią. Największe marzenie w epoce gierkowskiej
Ciepło, coraz cieplej
W drugiej połowie 1970 r. plotki o tym, że Gierek idzie do Warszawy, co jakiś czas wzmagały się i raptownie cichły. Komitet przypominał ul w pełni lata. Raz brzęczał i buczał podrażnionymi i podnieconymi pszczołami, to znowu zamierał w ciszy i oczekiwaniu na jakiś sygnał.
Na przełomie listopada i grudnia nasiliły się do Gierka pielgrzymki z Warszawy, a spotkania często miały miejsce u niego w domu. On sam stawał się milczący, trochę rozkojarzony i podenerwowany, choć starał się tego nie okazywać. Któregoś wieczoru wrócił z posiedzenia biura politycznego i zamknął się w gabinecie. Po chwili w pośpiechu zebrał się do domu. Wychodząc, rzucił: „Nic pilnego na razie do was nie mam, ale musicie przez te dni siedzieć na miejscu, a już bezwzględnie być pod telefonem”. Czuło się, że coś się święci, że atmosfera gęstnieje.
W pierwszych grudniowych dniach został wezwany do Warszawy. Zadzwonił tylko do żony, że nie wie, kiedy wróci.
„Czy mam już gratulować, towarzyszu?” – zagadnął Zarzycki z głupia frant. Gierek żachnął się i szybko wyszedł.
Czytaj też: Mięso w PRL. Polski problem nr 1
Nadszedł 12 grudnia 1970 r. Potaniały czołgi
Atmosfera w komitecie gęstniała. Wieczorem w radiu podano komunikat Rady Ministrów o podwyżkach podstawowych artykułów spożywczych. Szokiem była ich skala – średnio o prawie 25 proc. Nie podwyższano cen kawioru, ośmiorniczek i francuskich szampanów, tylko mleka, mąki, cukru, a co za tym idzie – chleba, mięsa i jego przetworów, ryb...
Decydenci musieli wiedzieć, że ten numer gładko nie przejdzie. Stąd alarmy w wojsku i milicji w ramach możliwych działań „ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego”. Nazajutrz przyszła niedziela – 13 grudnia.
Jeśli ktoś myślał, że przez niedzielę sprawa rozejdzie się po kościach, to się mylił. A zresztą może o to właśnie chodziło?
W domach, kościołach, w kraju. W poniedziałek komunikat o podwyżkach opublikowała codzienna prasa. Wcześniejsze informacje radiowe mogły być jeszcze ulotne, ale już poniedziałkowego poranka społeczeństwo zobaczyło cały ten pasztet czarno na białym, w gazetach.
I to idiotyczne uzasadnienie, tak bezczelnie prowokujące: drożeje chleb, ale za to tanieją artykuły przemysłowe. Jak wiadomo, owych artykułów przemysłowych – pralek, lodówek czy telewizorów – w sklepach i tak nie było. Polacy, najweselszy barak w komunie, kpili: wprawdzie drożeje chleb i mięso, za to na łeb na szyję spadają ceny lokomotyw i czołgów! A kiedy Polacy zaczynają kpić z władzy, władza powinna się mieć na baczności.
Do Gierka spływały teleksy z klauzulą tajności. O strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, o demonstracjach pod tamtejszym Komitetem Wojewódzkim PZPR, o protestach, które rozlewały się powoli i groźnie jak lawa. Stoi Komuna Paryska w Gdyni, wrze w Szczecinie, fala rozlewa się na cały kraj, dociera do Wrocławia, Nysy, nawet do sąsiedniego Oświęcimia...
17 grudnia o wydarzeniach na Wybrzeżu poinformowała ogólnopolska prasa. Po południu Gierek zwołał egzekutywę, żeby przekazać wiadomości o ofiarach. O rannych i zabitych. Demonstrantach, żołnierzach i milicjantach... I o spaleniu gdańskiego komitetu partii. Zarzycki wspominał: – Widziałem przygnębienie, widziałem strach – sam byłem pełen obaw. Gierek zapytał jeszcze o sytuację w naszym województwie. „Kopalnie i huty pracują, na uczelniach spokój, nie odnotowano obecności emisariuszy z Wybrzeża” – raportował komendant wojewódzki MO i zapewnił, że w województwie katowickim takie antysocjalistyczne burdy jak na Wybrzeżu nie mają prawa się wydarzyć.
Gierek powiadomił, że gdyby w najbliższych dniach nie mógł sam przewodzić egzekutywie, to zastąpi go tow. Grudzień. A Grudzień czuł, że nadchodzi jego czas. Przemówienie premiera Cyrankiewicza, wygłaszane, jak zawsze, piękną polszczyzną, teraz nabrało niebezpiecznego brzmienia.
„Doszło do tragicznych starć, w których siły porządkowe zostały zmuszone do użycia broni. Są ofiary w ludziach. (...) Każdy z nas musi sobie zdawać sprawę z tego, że te wydarzenia nie tylko przyniosły krajowi wielkie materialne i moralne straty, ale stały się żerowiskiem dla wrogów Polski Ludowej...”.
Bieg spraw nabierał coraz szybszego tempa. W nocy Gierek zadzwonił do swojego sekretarza. Przekazał, że wyjeżdża na posiedzenie biura politycznego. „I jeszcze jedno, towarzyszu Kazimierzu, cokolwiek się wydarzy, to szybko i mądrze zaopiekujcie się zawartością mojej szafy pancernej”.
I to było ostatnie polecenie służbowe wydane przez Gierka swemu osobistemu sekretarzowi Kazimierzowi Zarzyckiemu.
Czytaj też: Z okazji i bez okazji. Piło się w dekadzie Gierka sporo
Dekonspiracja pancernej szafy
W sobotę w pierwszym sekretariacie spotkało się kilku współpracowników Gierka. Pracy nie było albo się nie kleiła. Wszyscy trwali w oczekiwaniu i niepewności. Ulewicz miał dobre kontakty w Warszawie i na bieżąco był powiadamiany o wszystkim, co działo się w gmachu KC PZPR. Sam dzwonił i odbierał telefony na biurku Gierka, także „wu-cze” – te wysokiej częstotliwości, zabezpieczone przed podsłuchami.
„Gierek I sekretarzem!” – wykrzyknął pod wieczór. Uściskał Zarzyckiego i sekretarkę i błyskawicznie wybiegł do innych gabinetów z tą cenną wiadomością.
Nazajutrz otwarto szafę pancerną. O pistoletach poinformowano komendanta milicji. Część dokumentów powędrowała do kancelarii tajnej. Problemem stały się kalendarze. Z zapisanymi nazwiskami, terminami spotkań, tematami rozmów, osobistymi notatkami...
Kierownik wziął kalendarze do siebie. W szafie było jeszcze kilkadziesiąt książek bezdebitowych, na tamte czasy zbiór wyjątkowo cenny. Za ogólną zgodą trafił do byłego już osobistego sekretarza. Kilkanaście luźnych kartek z zapiskami – co zrobić z jakimś towarzyszem, który nie radzi sobie w życiu rodzinnym, czy ten i ten ma być awansowany, a jak po cichu innego zwolnić... Skrawki myśli, wyskakujące na gorąco przy czytaniu książek. Te karteluszki zostały spalone w przyniesionej z korytarza popielnicy.
Co dalej? Zarzycki podjął już decyzję. Wraca do dziennikarstwa. Po kilku miesiącach płatnego nicnierobienia został redaktorem naczelnym katowickiej popołudniówki „Wieczór”. Jesienią 1980 poszedł na zastępcę redaktora naczelnego „Trybuny Robotniczej”, a wiosną następnego roku dostał nominację na szefa Telewizji Katowice. W stanie wojennym nie przeszedł weryfikacji. W późniejszych latach kierował katowickim tygodnikiem „Tak i Nie”. Z Gierkiem spotykał się sporadycznie przy okazji pobytu polityka w Katowicach. Natomiast przyjaźnił się z jego synem Adamem Gierkiem, prawie rówieśnikiem. Choć była to przyjaźń szorstka.
Czytaj też: Śląsk za Gierka. Gospodarczy bastion PRL
Późne lato 1981. Karnawał Solidarności trwa
Zarzycki wprosił się do Gierka, chciał namówić go na dłuższą rozmowę dla telewizji, być może nawet na książkę. Przy stole zasiadło szerokie rodzinne gremium. Były osobisty sekretarz czuł ciężar towarzyskiej aury, która właśnie zupełnie siadła.
„Dlaczego nie broni pan Edwarda, pan, jego prawa ręka!” – pani Stanisława nie kryła złości. Płakała i te łzy pełne żalu i rozgoryczenia płynęły po jej twarzy przez cały czas. „Wszyscy go opuściliście, wszyscy, jak szczury…” – Gierek próbował ją mitygować, ale gdzie tam, awantura domowa rozwijała się w najlepsze. „A mówiłam, żeby nie szedł do Warszawy, prosiłam, błagałam, przestrzegałam, że ciebie tam wykończą. Ale to wyście go pchały, wyście” – wyraźnie spojrzała na synową Ariadnę. „W imię czego dzisiaj nami tak poniewierają? W imię waszych karier...”.
Gierek przeczuwał, że szykowała się domowa pyskówka większego kalibru. Był do cna „zwierzęciem rodzinnym” – nigdzie nie czuł się tak dobrze jak w domu, w otoczeniu najbliższych. A tu Warszawa. Było jasne, że nowa funkcja oddali go od nich, być może nie tylko w sensie kilometrów.
Familia przerywała Gierkowi, wciąż podawała w wątpliwość jego zdanie. Szczególnie Ariadna, żona starszego syna Adama, znana już okulistka. Nie wiadomo, czy już wtedy chodziło jej po głowie rozstanie z mężem, ale na pewno taką decyzję rozważała od czasu stanu wojennego, od momentu internowania teścia. Druga synowa, Tatiana, milczała.
Bez wątpienia Gierkowie przeżywali trudne chwile. On, zupełnie w tym towarzystwie bezradny, wpadał w ton rezygnacji: „Co my teraz mamy robić... Co dalej?” – pytał niemal rozpaczliwie, próbując jednocześnie uspokajać chlipiącą żonę i przerwać nieustający jazgot synowej. Scena nieomal filmowa. Przykra.
Zarzyckiemu najbardziej było żal pani Stanisławy, którą zawsze lubił. Dawno przestała być „pierwszą damą”, zarzuciła rolę, do której nie pasowała. Została smutną i zagubioną starszą panią, która zupełnie nie rozumiała, co się wokół dzieje. Bardzo prawdopodobne, że była tą jedyną w rodzinie, która nie patrzyła na swego męża jak na najważniejszą polityczną figurę w kraju. Zwyczajnie, po swojemu go kochała.
Z wywiadu nic nie wyszło.
Czytaj też: Polityka zagraniczna dyktowana z Moskwy
Ważny głos najbliższych
Przed laty rozmawiałem z Adamem Gierkiem o jego ojcu, pisząc teksty dla „Polityki”. Jak to jest, kiedy przez lata jest się na świeczniku i niespodziewanie, przede wszystkim dla siebie, spada się na dno. Poniewierany przez media, ścigany przez milicję, prokuraturę i urzędy podatkowe. Przewrotność losu – szekspirowski konik.
Obowiązywały już nowe reguły gry, wyznaczone, o ironio losu, przez jego dotychczasowych podwładnych. Gorzkie, tym bardziej że to on sam te reguły gry ustalał. – Podobnie potraktował przecież Władysława Gomułkę...
I tu Adam Gierek wybuchł. Jak lojalny syn w obronie dobrego imienia ojca. Z refleksją europejskiego polityka, bo był już wówczas europarlamentarzystą: – A ja proszę, żeby nie porównywać tych dwóch postaci. Gomułka pozostał osobą publiczną ze wszystkimi wynikającymi stąd względami. Miał godziwe uposażenie państwowe, samochód, kierowcę, ochronę, korzystał z rządowych klinik i nie trząsł się z zimna i niepewności o jutro, a może i o życie, na poligonie w Drawsku Pomorskim. A jak ojca wyrzucono z partii, to w ślad za tym odebrano mu wszystko: od odznaczeń i uprawnień kombatanckich po tytuł honorowego górnika!
Syn Gierka nie krył emocji. – Więc o czym mówimy? Gomułki nikt w prasie nie nazywał złodziejem, a ojcem pomiatano i obdzierano go z prywatności i godności. To wszystko przechodziło na najbliższą rodzinę. Przez dziesięć lat był głową wielkiego europejskiego państwa i nagle stał się nikim – ze skromną belgijską emeryturą. Za co? Czy zdradził Polskę, czy rozkradł jej majątek, czy sprzeniewierzył się naszej historii?
Byłem ciekaw, dlaczego zaufani ludzie ze Śląska – przede wszystkim Zdzisław Grudzień, który bez Gierka by nie istniał, albo Stanisław Kowalczyk, minister spraw wewnętrznych, który bez Gierka także byłby zupełnie nikim – głosowali na początku września 1980 r. przeciwko swojemu patronowi? I ostatecznie przesądzili o jego losie.
Adam Gierek wiedział od byłych oficerów ochrony, że Grudniowi w nowym rozdaniu obiecywano fotel premiera, a na Kowalczyka SB miała haki obyczajowe, cokolwiek się za tym kryło. – Ojciec o tym wiedział, ale był ostatnim człowiekiem, który wyciągałby jakieś konsekwencje. Zawsze powtarzał, że każdy ma jakieś słabostki.
Przyszedł wrzesień 1980 r. Kazimierz Zarzycki był na plenum partii w Katowicach, kiedy wyrzucano Grudnia. Był ogłupiały i wystraszony. Jak zbity pies. Mamrotał, że miało być inaczej, zupełnie inaczej... Szekspir pełną gębą.
Czytaj też: Władza wobec opozycji
Proszę wstać, sąd idzie
Jednym z zarzutów stawianych Gierkowi i jego niedokończonej dekadzie była polityka kredytowa. Wszystko na kredyt! „Gierek nas zadłużył i doprowadził kraj do ruiny!” – wołano ze strony zarówno PZPR, jak i Solidarności. Na chwilę i ja uległem, jednak ta fala daleko mnie nie poniosła. Bo cóż złego w zaciąganiu kredytów? Cały Zachód żyje na kredyt.
Po latach wyliczono, że wziął prawie 55 mld kredytowych dolarów. Kiedy obalano towarzysza Edwarda, byliśmy dłużni jeszcze 21 mld. Kiedy system padał w 1989 r., dług wynosił ponad 40 mld. Nie wynikało to z tzw. gierkowskiej pętli zadłużenia, ale z prostego faktu, że w latach 80., w stanie wojennym, nie spłacaliśmy długów ani odsetek. Ale rafineria w Płocku stała i produkowała, a my jeździliśmy świetną jak na tamte czasy gierkówką.
Pieniądze z zachodnich kredytów procentują do dzisiaj, bo dzięki nim powstały wielkie gospodarcze atuty: Orlen, Azoty, porty na Wybrzeżu, elektrownie, pierwsza autostrada, z kolan wstało rolnictwo... Oczywiście, każde spojrzenie ma dwa oblicza.
Zarzycki przy próbie oceny tej dekady ostro spierał się z Adamem Gierkiem. W późniejszych latach wyjaśnili sobie pewne różnice. Także związane z decyzją polityczną ojca o zapisaniu w nowelizowanej konstytucji PRL przewodniej roli PZPR, co wszak odpowiadało tamtejszej naszej rzeczywistości. Także o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, co w ówczesnych realiach spotkało się już z protestami. Także teraz, szczególnie w wykonaniu badaczy młodszego pokolenia. „Zdrada Polski – to za mało powiedziane”.
Spójrzmy na ten słynny art. 6 znowelizowanej w lutym 1976 r. konstytucji PRL. Niczym białą poezję rozbierzmy ten artykuł na czynniki pierwsze. PRL w swojej polityce: „1) kieruje się interesami Narodu Polskiego, jego suwerenności, niepodległości i bezpieczeństwa, wolą pokoju i współpracy między narodami, 2) nawiązuje do szczytnych tradycji solidarności z siłami wolności i postępu, umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich i innymi państwami socjalistycznymi...”.
Czytaj też: 1976. Koniec sielanki
W poszukiwaniu wiecznej przyjaźni
Gdzie jest zapisana wieczysta czy też nierozerwalna przyjaźń z ZSRR? No gdzie? Owszem, w „Tezach na VII Zjazd PZPR” był zapis o trwałym i nienaruszalnym sojuszu z ZSRR. Zaprotestowali wówczas intelektualiści w słynnym Liście 59. Ale w takim brzmieniu „wieczna przyjaźń” w konstytucji PRL się nie znalazła.
Już od sierpnia 1980 r. za ten serwilistyczny gest wobec ZSRR wylewały się zewsząd na Gierka kubły politycznej nienawiści. Gdyby nie ten katastrofalny zapis, opozycja byłaby skłonna potraktować Gierka tak, jak Jarosław Kaczyński w czasie prezydenckich wyborów – jako „polskiego patriotę”.
Warto przypomnieć, że w czasie pierwszej wizyty Gierka na Kremlu kierownictwo radzieckie „wyraziło oczekiwanie”, czyli poleciło ograniczenia wpływów Kościoła i zmiany struktury własności rolnej. Pozycja Kościoła i brak kolektywizacji były nie tylko solą w oku Moskwy, ale wywoływały ideologiczną wściekłość we wszystkich stolicach tzw. demoludów.
Co się stało? W latach 1971–76 władze wydały więcej zezwoleń na budowę kościołów niż w całym powojennym 25-leciu. W 1974 ustanowiono kontakty robocze z Watykanem. Trzy lata później Gierek jako pierwszy przywódca z krajów komunistycznych spotkał się z papieżem Pawłem VI, który przekazał mu różaniec dla matki, kobiety głęboko wierzącej. A gościem inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II był Henryk Jabłoński, przewodniczący Rady Pastwa.
Adam Gierek: – Ojciec wbrew pozorom nie był wszechwładnym I sekretarzem. Nie był dyktatorem. Nie sprawował rządów w stylu innych sekretarzy z podporządkowanych Moskwie państw obozu socjalistycznego. Ojciec mi tłumaczył, że zgodził się na ten zapis w konstytucji – nic nieznaczący w zasadzie w tamtejszej polskiej codzienności – w zamian za coś. A była to możliwość takich bliskich układów z krajami zachodnimi, na które nikt inny w tym obozie nie mógł sobie pozwolić.
– I teraz połóżmy to na jednej szali, te właśnie wartości, a na drugiej konstytucyjny zapis o przyjaźni z ZSRR – tak syn kończył swoją obrończą mowę na rzecz ojca.
Edwardowi Gierkowi zarzuca się do dziś, że nadmiernie okazywał przyjaźń ZSRR. Apogeum tej przyjaźni było wręczenie Breżniewowi Krzyża Wielkiego Orderu Virtuti Militari. Po latach Gierek w rozmowie z Januszem Rolickim powiedział: „Dla dobra Polski od symbolicznego waloru tego krzyża ważniejsze było, że dzięki temu zapewniliśmy sobie życzliwość potężnego przywódcy ZSRR”. Jak wiadomo, Breżniew był chorobliwie łasy na ordery i odznaczenia. Coś za coś? To pytanie z obszaru etyki rzucam pod rozwagę zarówno zaciekłym przeciwnikom Gierka, jak i dopuszczającym tamten wybór beneficjenta najwyższego polskiego odznaczenia wojennego. Dyplomatyczny wybór, który był zarazem profanacją.
Czytaj też: Polityka PZPR wobec Kościoła
Przeszłość zaklęta
I znajduję w swoim archiwum wypowiedź Leszka Moczulskiego z końca ubiegłego wieku, wówczas lidera Konfederacji Polski Niepodległej. Nie był fanatykiem Gierka. Był jednym z bezkompromisowych liderów opozycji lat 70. i 80. W „Polityce” opublikowaliśmy wówczas wyniki badań opinii publicznej z tytułem: „Przeszłość zaklęta. Ponad połowa Polaków ocenia dziś Edwarda Gierka pozytywnie i wolałaby żyć w latach 70.”.
Wiesław Władyka o komentarz na temat Gierka poprosił właśnie Moczulskiego, jednego z najzacieklejszych wrogów tamtego systemu: „Myślę, że ze wszystkich kolejnych sekretarzy KC Gierek w najsłabszym stopniu realizował podporządkowanie się hegemonii ZSRR i dążył do poszerzenia zakresu autonomii Polski wobec Moskwy. Drugim plusem jest to, że nie chciał brutalnej rozprawy ze społeczeństwem. Jedynym cieniem może być rok 1976 i wydarzenia czerwcowe w Radomiu. Trzecią płaszczyzną, na której Gierek odróżnia się na plus, jest to, że na serio podjął rozbudowę gospodarki. To, co zostało zbudowane w latach 70., zostało potem zmarnowane w stanie wojennym.
Mieliśmy więc dobrą jak na tamte warunki i wyróżniającą się na tle obozu sowieckiego gospodarkę. Pod kierownictwem Gierka była to gospodarka dość nowoczesna, a w całym tym złym systemie szereg mechanizmów było trafnie dobranych. Jeżeli zaś chodzi o negatywy, to zauważam dwa: po pierwsze, Edward Gierek nie widział innego rozwiązania jak bycie satelitą wobec ZSRR. Uważał, że hegemonia Moskwy jest nie do usunięcia. (...) Drugi zarzut wobec niego: nie próbował prowadzić bardziej odważnej polityki. Mógł doprowadzić do bardziej fundamentalnych zmian w systemie gospodarczym, by nieuchronne odejście od systemu zostało lepiej przygotowane. Nie potrafię jednak ocenić, na ile sam tego nie chciał, a na ile nie pozwolili mu na to jego polityczni współpracownicy”.
O sojuszu z ZSRR na historycznym portalu dzieje.pl mówi prof. Antoni Dudek: „Trzeba oczywiście pamiętać o wprowadzeniu do jej [konstytucji] tekstu przewodniej roli PZPR i sojuszu ze Związkiem Sowieckim. Gdyby jednak dokładnie się przyjrzeć znowelizowanej konstytucji i zobaczyć, co z niej wyrzucono, okaże się, że dokonana została pewna destalinizacja ustawy zasadniczej. Wyrzucono zdanie o przodownictwie pracy, bandach reakcyjnego podziemia, klasie wyzyskiwaczy i wiele innych sformułowań, które brzmiały anachronicznie w latach 70. Nie było więc tak, że do 1976 r. była to przyzwoita konstytucja, którą dopiero w tym roku zideologizowano”.
I dalej: „Nastąpiły zmiany polityczne wynikające z otwarcia na Zachód, podpisania aktu końcowego KBWE w 1975 r. Gierkowi zależało na opinii międzynarodowej, liczył się z nią, często spotykał się z prezydentami amerykańskimi, prezydentem Francji Valérym Giscard d′Estaing, kanclerzem RFN Helmutem Schmidtem. Inaczej nie byłoby możliwe istnienie opozycji demokratycznej, zapoczątkowane przez KOR w 1978 r. Za Gomułki żaden KOR nie mógłby powstać. Ludzie zostaliby aresztowani, oskarżeni o próbę stworzenia antypaństwowej organizacji i poszliby siedzieć”.
Czytaj też: Dlaczego Gierek stał się symbolem starych, dobrych czasów?
Szekspir…
Nie mogę, a nawet nie chcę wysilać się na jakiś wielki obiektywizm wobec Gierka. To były czasy mojej młodości, wszystkie nutki z tych dni durnych i chmurnych brzmią dzisiaj urokliwie. Były to lata tłuste. Dekada Gierka, jak butelka wódki, była do połowy pełna, a zarazem do połowy pusta. Dla wielu całkiem pełna, dla wielu pusta do cna.
Film, który wszedł na ekrany, jest wyrazem ciągot do nieustannych powrotów. Sam zamysł reżysera, fatalnie oceniany przez krytyków, o czymś jednak mówi. Że nie ma obrazów czarno-białych, choć takie obrazy przecież są? Że nie ma jedynie słusznych prawd, choć takie prawdy przecież są? Że nie ma ludzi jednowymiarowych, choć często za takich się ich uważa? Że... Szekspir. Pełną gębą.
Czytaj też: Ostatnie miesiące dekady Gierka