Ukraina 2022. Co nam mówią „wielkie wojny”? Czy grozi nam III wojna światowa?
Najpoważniejszym argumentem tych, którzy sprzeciwiają się dostawom sprzętu militarnego i innym formom pomocy Ukrainie w jej wojnie obronnej z Rosją, jest obawa przed eskalacją konfliktu w III wojnę światową. Trzeba tu doprecyzować od razu, jak definiujemy „wojnę światową”. Byłby to otwarty konflikt na pełną skalę potęg bądź bloków wojskowych. W naszym przypadku jest to najczęściej wizja upokorzonego Putina sięgającego po atomową walizkę, by rozpętać globalny Armagedon.
W dyskusji padają niekiedy argumenty oparte na historycznych analogiach, zawsze oczywiście obarczone grzechem uproszczeń. Przeciwnicy zaangażowania Zachodu w Ukrainie przypomną przypadek lokalnego sporu przeradzającego się w światową wojnę w wyniku niepowstrzymanego ciągu mniejszych i większych politycznych oraz gospodarczych napięć europejskich, które doprowadziły do wybuchu I wojny światowej z jej milionami ofiar. Zwolennicy zaangażowania przywołają z kolei II wojnę światową, z kongresem monachijskim 1938 r. i europejską polityką ustępstw wobec Hitlera, które doprowadziły do wojny, zamiast ją powstrzymać. Ale sięgnąć można również po przykład „niedoszłej wojny światowej”, wojny krymskiej (1853–56), gdy konflikt Rosji z Turcją wciągnął najważniejsze europejskie mocarstwa. Co ciekawe, wszystkie powyższe przypadki wiele łączy.
Czytaj też: I co dalej, Rosjanie?
„Wielkie wojny”. Trzy podobieństwa
Po pierwsze, rozpoczynają się wszystkie w Europie Środkowo-Wschodniej, w regionie zwanym niekiedy „Trójmorzem”, w trójkącie między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym, którego kluczowe znaczenie strategiczne dla całego świata pozostaje, niestety, aktualne do dzisiaj. Po drugie, wstępem do nich staje się atak potężnego europejskiego lub eurazjatyckiego imperium lub imperiów na mniejszego sąsiada lub sąsiadów z tego właśnie regionu. I w każdym z tych wypadków, nie tylko w propagandzie agresora, ale również w jego realnych planach strategicznych, agresja taka okazuje się wojną prewencyjną – czasami, jak w I i II wojnie światowej, karmioną obawą przed koniecznością walki na dwu frontach. Tak jak w czasach kajzerowskiej czy hitlerowskiej Rzeszy, które pragnęły po kolei rozstrzygnąć nieuchronne w ich przekonaniu wojny przeciwko Zachodowi i Rosji (lub lokalnym przeciwnikom z Europy Wschodniej). A dziś w głowach Putina i jego strategów patrzących na słabnącą Rosję położoną pomiędzy Zachodem (czy NATO) a Chinami.
Po trzecie wreszcie, choć konflikty te i prowadzące do nich napięcia miały wymiar lokalny, środkowoeuropejski, ogniskowały w sobie spory geopolityczne o wiele większej skali. Dotyczyły nie tylko Europy, ale całego świata, a zwłaszcza terenów oddzielających czy też, jak kto woli, łączących Europę z Afryką i Azją, w tym m.in. regionu Morza Czarnego i powiązanego z nim Bliskiego Wschodu. Kiedy patrzymy na Ukrainę, naprawdę trudno uciec przed historycznymi skojarzeniami. Zastanówmy się, czy pomogą nam one w namyśle nad możliwymi skutkami obecnej wojny.
Posłuchaj: Nieudane wojny Rosji. Pyta Agata Passent
„Najprawdziwsza” przyczyna wojny
Jak wiemy, historia uczy wyłącznie jednego: że nigdy nikogo niczego nie nauczyła. A jednak rozważania oparte na analogiach są zawsze popularne i nośne medialnie. Co więcej, największy historyk wszystkich czasów Ateńczyk Tukidydes z przełomu V i IV w. p.n.e. uważał, że jego dzieło, poświęcone wielkiemu konfliktowi pomiędzy Grekami, ateńsko-spartańskiej wojnie peloponeskiej, może być dla czytelników przydatne, ponieważ uczy, co może się stać w przyszłości „w takich samych bądź podobnych okolicznościach – zgodnie ze zwykłą koleją spraw ludzkich”.
Co ciekawe, także jego wojna peloponeska przywoływana była w prasowej dyskusji na temat Ukrainy jako przykład dramatycznie eskalującego konfliktu, którego rzekomo można było uniknąć, gdyby tylko ustąpić i poświęcić jednego z mniejszych graczy na ołtarzu pokoju pomiędzy mocarstwami. Jedną z bezpośrednich przyczyn wojny było bowiem poparcie przez Ateny w 432 r. p.n.e. Kerkyry, zbuntowanego dawnego satelity Koryntu, jednego z głównych sojuszników Sparty. Sam Tukidydes wskazuje na najgłębszą – jak pisze – „najprawdziwszą przyczynę” wojny, którą miał być wzrost potęgi Aten i równocześnie strach, jaki ten wzrost wywoływał u Spartan. W ten sposób wojna miałaby dla Sparty charakter prewencyjny, a tym samym stanowiłaby analogię do deklarowanych, być może nie całkiem fałszywie, obsesyjnych motywów Putina.
Czytaj też: Ukraina ruszyła na Chersoń. Teraz może się Rosji odgryźć
„Historii sprężyna” mogła zgiąć się inaczej
Serie wydarzeń prowadzących do wybuchu I i II wojny światowej polski czytelnik zna aż nazbyt dobrze. Niemrawe działania sojuszników Polski w 1939 r., a wcześniej zachodnie próby powstrzymywania Hitlera środkami pokojowymi pomimo realizacji jego agresywnych planów w Zagłębiu Ruhry, Austrii i Czechosłowacji. Polityka Zachodu wobec Putina, pomimo wojen w Czeczenii, inwazji na Gruzję czy nawet interwencji w Syrii i Donbasie, wreszcie ataku na Krym, odpowiada temu dość dokładnie. Przełom przynieść może dopiero zbrojna agresja na pełną skalę wobec słabszego sąsiada agresorów.
Z kolei przykład średniej wielkości kraju, modernizującego się w bólach i targanego wewnętrznymi politycznymi sporami, którego lokalny sukces może jednak zagrozić tradycyjnej strefie wpływów, a niewykluczone, że nawet integralności pewnego starego imperium, uderzająco łączy losy Serbii i Austro-Węgier na Bałkanach sprzed I wojny z przypadkiem Ukrainy i Rosji dzisiaj. Patrząc wstecz, wydaje się nam, że w obu tych sytuacjach poprzez dołączanie do konfliktu kolejnych koalicjantów światowa wojna była już tylko kwestią czasu.
Historyk wie oczywiście, jak wielka jest w dziejach rola przypadku i że „historii sprężyna” mogła przecież zgiąć się inaczej. Jeżeli historia czegoś nas mimo wszystko uczy, to właśnie namysłu nad zmiennymi, które mogły zadziałać w inny sposób.
Czytaj też: „Tank heavy” à la Rosja. Ciężki grzech na polu bitwy
Wojna krymska, „niedoszła wojna światowa”
Przykładu dostarcza choćby dziejąca się w tym samym regionie co dzisiejszy konflikt wojna krymska, rozgrywana przy użyciu najnowszej ówcześnie techniki wojskowej, ale też takich świeżych wynalazków jak telegraf, fotografia czy kolejowe linie zaopatrzeniowe. Była to także pierwsza wojna relacjonowana na bieżąco przez dziennikarzy, a przez to mająca wielki wpływ na opinię publiczną w krajach zachodnich. Wojna toczyła się o bardzo wysoką stawkę, m.in. dominację na Bałkanach i w basenie Morza Czarnego, los żeglugi przez strategiczne cieśniny tureckie, wreszcie o wiodącą pozycję jednego z europejskich imperiów, Rosji lub Francji, na znajdującym się pod tureckim panowaniem Bliskim Wschodzie.
A jednak pomimo swojej paneuropejskiej natury, wciągając przeciwko Rosji nie tylko Turcję, ale i Wielką Brytanię, Francję, a z czasem rodzące się dopiero Włochy, nie przyniosła ona konfliktu na światową skalę ani też wyraźnego przełomu w europejskich stosunkach sił. Z jednej strony oszczędziła słabnące stare imperium osmańskie, z drugiej zaogniła problem bałkański, osłabiła, ale i zmusiła do podjęcia prób modernizacji Rosję, a Austrię izolowała i oderwała od jej wcześniejszych sojuszy. Można powiedzieć, że ostatecznie była na rękę tylko Prusom, które w konflikcie udziału nie wzięły, a wkrótce potem zjednoczyły pod swoim przewodem Niemcy dzięki serii zwycięskich wojen z Danią, Austrią i Francją (1864–71).
I dzisiaj znajdą się tacy, którzy wstrzemięźliwe (na razie) Chiny obsadzają w roli wielkiego zwycięzcy ukraińskiej wojny, głęboko angażującej Zachód i Stany Zjednoczone, a jednocześnie osłabiającej Rosję. Nie można jednak zapominać i o Turcji, która – jako eksporter broni, ale i obrotowy gracz polityczny, w tym m.in. dyplomatyczny mediator – zyskuje niezależnie od ostatecznego czy tymczasowego wyniku wojny. A tym samym wyrasta na hegemona w regionie Morza Czarnego, wzmacnia pozycję wobec Unii Europejskiej oraz w NATO, ale i na całym Bliskim Wschodzie. Czy będzie to dla niej trampolina do imperialnego odrodzenia, czas pokaże. Na pewno takie obawy powinien mieć dzisiaj Izrael, który od wojny w Ukrainie stara się zachować jak największy dystans.
Czytaj też: Rosyjskich rakiet strategicznych też powinniśmy się bać
Czy teraz grozi nam (atomowa) eskalacja?
Wróćmy do naszego początkowego pytania. Czy wszystkie te możliwe analogie historyczne pozwalają nam spekulować na temat potencjalnej eskalacji obecnej wojny w konflikt ogólnoświatowy? Atomowy czy też nie, to już – mówiąc brutalnie – wyłącznie kwestia techniczna.
Otóż mam wrażenie, że gdybyśmy szukali zmiennych, które w wypadku I i II wojny zadziałały jak katalizator światowego konfliktu, a przeciwdziałały takowemu procesowi w wypadku wojny krymskiej, wynik okazałby się paradoksalny, choć w zasadzie dość banalny. Tym, co doprowadziło do eskalacji, była nadzieja agresorów na to, że wojnę będzie można wygrać – i to wygrać dość szybko. Ale nie o samą nadzieję idzie, bo i Rosja, napadając na Ukrainę, na to liczyła. Dochodził do tego czynnik najbardziej chyba niebezpieczny, a mianowicie coś, co można by nazwać stosunkowo długim rozbiegiem konfliktu. Można bowiem powiedzieć, że obie wojny światowe wybuchły dlatego, że nie wybuchły od razu jako konflikty światowe w pełnym tego słowa znaczeniu.
W obu wypadkach najważniejszym może znakiem globalizacji wojny było przeniesienie jej na pozaeuropejskie szlaki komunikacyjne na Morzu Północnym czy Atlantyku. Z kolei decydujące o wyniku konfliktów było przystąpienie do wojny wielkiej siły zewnętrznej o ogromnym potencjale gospodarczym, a więc i militarnym. W momencie wejścia do gry Stanów Zjednoczonych, a w czasie II wojny także Związku Radzieckiego (w obu wypadkach zaangażowania wymuszonego agresją przeciwnika), losy obu wojen, choć dalekich jeszcze od zakończenia, wydają się nam dzisiaj przesądzone.
Czytaj też: Rosja jak ISIS? Czy zostanie uznana za państwo terrorystyczne?
Przyjęliśmy do wiadomości, że świat stanął na głowie
Przeciwnie, atak Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. był dla jej aliantów – z powodu zobowiązań sojuszniczych – początkiem wojny, ale chyba dla nikogo nie był równoznaczny z rozpoczęciem wojny światowej. To właśnie stosunkowo powolne dojrzewanie wojny pozwoliło jej przerodzić się w konflikt światowy, dając agresorowi czas na kolejne działania.
I w tym właśnie miejscu kończą się możliwe analogie pomiędzy poprzednimi światowymi konfliktami a wojną w Ukrainie AD 2022. Jeżeli coś daje nadzieję na jej ograniczony charakter (bo trudno wypowiadać się na temat jej wyniku w obecnej skali), to właśnie fakt, że większość tzw. Zachodu od razu uznała agresję z 24 lutego za początek nowej ery, za punkt startu światowego konfliktu politycznego i gospodarczego, choć jeszcze nie militarnego.
Ciekawe byłoby pytanie, dlaczego tym razem światowy charakter konfliktu stał się dla wszystkich oczywisty od razu – inaczej niż w analogicznych przypadkach z przeszłości. Być może stało się tak głównie za sprawą świeżego doświadczenia pandemii koronawirusa, które niejako przygotowało nas do myśli, że dramatyczna destabilizacja naszego świata może dokonać się w ciągu zaledwie kilku tygodni czy miesięcy. Inaczej niż poprzednio opinia światowa nie trzymała się kurczowo nadziei na szybki powrót do „normalności”, o której już wiemy, że minęła, być może bezpowrotnie. Słowem, w chwili rosyjskiej inwazji na Ukrainę wszyscy byliśmy gotowi przyjąć do wiadomości, że świat ponownie stanął na głowie.
Sankcje nałożone na Rosję mogą na razie nie działać jak oczekiwano, ale wskazują na głęboką zmianę w myśleniu czołowych sił obecnego świata. Najważniejsze jest tu oczywiście, inaczej niż w wypadku dwu wojen światowych, natychmiastowe polityczne i materiałowe zaangażowanie Stanów Zjednoczonych, które odzyskując tym samym pozycję niekwestionowanego lidera Zachodu, a unikając eskalacji, udzielają Ukrainie pomocy nie tylko w wymiarze lokalnego konfliktu, ale przede wszystkim właśnie z powodu uznania tej wojny za konflikt globalny. „Oni walczą za nas” – to nie tylko pięknie brzmiące hasło polityczne, ale opis sytuacji geopolitycznej, w której znalazły się Europa i USA.
Hasło to podsumowuje też świadomość tego stanu, która stała się udziałem politycznych elit wiodących krajów świata, a podobnie, choć w odwrotną stronę, myślą zapewne Chińczycy. Dodajmy, że ani kunktatorstwo kanclerza Niemiec, ani telefoniczne rozmowy z Putinem prezydenta Francji nie zmieniają tego faktu. W tym samym czasie Francja pomaga Ukrainie dostawami sprzętu wojskowego, podobnie jak Niemcy, które... cóż, mogłyby robić o wiele więcej.
Czytaj też: Nasze zęby tytanowe. Wojna oczami rosyjskiej propagandy
Trójbiegunowy świat jako bezpiecznik?
W poszukiwaniu znaczących historycznych analogii można pójść dalej. Patrząc na „długi start” I i II wojny, widzimy coś jeszcze. Eskalacja konfliktów wynikała, jak się zdaje, także z ich wielobiegunowej natury, sporej liczby kluczowych graczy, z których każdy miał swoje, wzajemnie sprzeczne lub zbieżne, interesy oraz plany. Z tej perspektywy różnica polega m.in. na tym, że świat dzisiejszy jest najwyżej trójbiegunowy. Dzięki szybkiej reakcji na atak Putina w grze mamy zaledwie USA na czele całego Zachodu, Chiny oraz Rosję.
Podobnie jak w okresie zimnej wojny wydaje się to układ sił o wiele bezpieczniejszy, w którym łatwiej o oficjalne czy zakulisowe porozumienia chroniące świat przed niekontrolowanym wybuchem. Tak jak w czasach zimnej wojny konflikty w Korei, Wietnamie czy Afganistanie, bezpośredni udział w nich jednej ze stron globalnego starcia, a pośrednie zaangażowanie drugiej, nie doprowadziły do wybuchu światowej wojny. I to pomimo istnienia w dwu ostatnich wypadkach arsenałów strategicznej broni nuklearnej po obu stronach.
Czy to optymistyczna konkluzja? Niekoniecznie. Nie możemy wykluczyć wyjątkowo nieszczęśliwego zbiegu okoliczności albo „scenariusza szaleńca”, w którym sfrustrowany lider Rosji zdecyduje się na użycie broni jądrowej, choćby na skalę taktyczną, co pociąga za sobą polityczno-wojskową reakcję łańcuchową. Ale ten scenariusz nie ma się nijak do możliwych kalkulacji czy planów polityków Zachodu, w tym Polski. Dla nich wszystkich jedyną racjonalną strategią – jeżeli naprawdę chcą uniknąć wojny globalnej – jest jak najsilniejszy opór przeciwko agresji Rosji. Zarówno w postaci sankcji i działań politycznych, jak i dostaw wojskowych dla Ukrainy.
To właśnie ignorowanie faktu, że świat zmienił się radykalnie w końcu lutego i że żyjemy już w zupełnie nowej epoce, sprawić może, że pewnego dnia staniemy w obliczu III wojny światowej. Obroną przed globalnym konfliktem wojskowym może być tylko polityczna i ekonomiczna globalizacja wojny w Ukrainie – przy jednoczesnym, co oczywiste, militarnym powstrzymywaniu agresora lokalnie.
Czy zatem dzieje poprzednich wielkich wojen mogą nas dzisiaj czegoś nauczyć? Ocenią to, rzecz jasna, dopiero historycy i historyczki przyszłości.
Czytaj też: Miły świat się skończył. Tej wojny nikt nie może przegrać ani wygrać