Jerozolima musi wrócić do Oslo
Jak śmierć Icchaka Rabina zmieniła Izrael. „Za jego czasów byliśmy bliżej pokoju niż kiedykolwiek”
AGNIESZKA ZAGNER: – W nocy 4 listopada 1995 r. w Tel Awiwie rozległy się strzały. Był pan tam, na placu Królów Izraela, gdzie przemawiał premier Icchak Rabin i gdzie został postrzelony. Co pan pamięta?
SHIMON SHEVES: – To była straszna noc. Nie chciałem wielkiej imprezy w Tel Awiwie, który jest oddzielnym światem, gdzie większość to liberałowie i lewicowcy. Wolałem, żeby Rabin, przywódca lewicowej Partii Pracy, wyszedł poza tę swoją bańkę, przyciągnął ludzi spoza niej. Ale machina ruszyła, zaangażowałem się w przygotowania, wszystko było gotowe. Tamtej nocy Rabin też nie chciał być na placu Królów, choć z innego powodu niż ja – sądził, że przyjdzie mało osób. Hasło wiecu początkowo miało brzmieć: „Dla pokoju”. Ja zaproponowałem: „Tak dla pokoju, nie dla przemocy”. Dla mnie to było bardzo ważne, bo wtedy narastała ogromna fala nienawiści do nas. Rabina przedstawiano w mundurze SS, noszono jego trumnę na demonstracjach, ludzie krzyczeli, że jest zdrajcą.
Jak on to znosił?
Cierpiał. Były momenty naprawdę niebezpieczne – pamiętam spotkanie koło Netanji. Agenci Szin Bet kontrolowali sytuację, ale rozwścieczony tłum był bardzo blisko. Już wtedy czuło się grozę. Na drogach i skrzyżowaniach co piątek i wtorek odbywały się gwałtowne demonstracje. Rabin zadzwonił wtedy do Beniamina Netanjahu, lidera opozycji. Powiedział mu, że musi powstrzymać swoich ludzi. Ale Netanjahu odmówił spotkania. Przez cały ostatni rok Rabin nie spotkał się z nim ani razu. Mówił: „On jest przywódcą tej nagonki”.
Netanjahu rzeczywiście podsycał nienawiść?
Tak. Rabin prowadził tajne rozmowy z Palestyńczykami w Oslo zakończone umową z Jasirem Arafatem, przywódcą Organizacji Wyzwolenia Palestyny, podpisaną we wrześniu 1993 r.