Klasyki Polityki

Nasze Bizancjum

Spośród polityków polskich najgłębiej zapisał się w pamięci Francuzów Edward Gierek.

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 5 lipca 2003 r.

Spośród polityków polskich od Piasta po Kwaśniewskiego najgłębiej zapisał się w pamięci Francuzów Edward Gierek. Nie z powodu umów handlowych czy znajomości miejscowej mowy. Jedna anegdota o nim powraca nieustannie i na tym bardziej eksponowanych miejscach w środkach masowego przekazu, im bardziej paryżanie są wkurzeni. Prawdziwości tej opowieści nie udało mi się sprawdzić, jednak statystyka cytowań świadczy, że coś musiało być na rzeczy. Głosi ona otóż, że podczas oficjalnej wizyty państwowej miał Gierek poprosić, żeby z okazji jego przejazdu przez Paryż nie wyłączać świateł sygnalizacyjnych, nie zamykać ulic dla ruchu publicznego i zgoła zamknąć dzioby kogutom. Życzeniu jego stało się zadość i paryżanie nie musieli płacić za wizytę polskiego przywódcy ślęczeniem w korkach, spóźnieniami na randki i wysłuchiwaniem płaczu zbyt późno nakarmionych pociech. Okazuje się, że to się pamięta i ceni.

Na co dzień wygląda to bowiem zgoła inaczej. Głowy państwa lubią wybierać sobie do spotkań miejsca malownicze i eleganckie, a więc na ogół uczęszczane przez turystów, co ma niejakie znaczenie dla dostatku autochtonów. Niestety, kiedy oko możnych tego świata padnie na miejscowość X, z turystyką może się ona pożegnać. Zamknięty ruch, odwołane imprezy, zakazane ścieżki. Nasi przywódcy uważają przy tym, że wszędzie dybią na nich zamachowcy, a mają jednocześnie subiektywne przekonanie, że ich ewentualne zejście byłoby największą tragedią dla świata i historii. Na nieszczęsne miejsca ich konwentykli sprowadza się więc tysiące mundurowych i niemundurowych z napęczniałymi kieszeniami, których widok przeraziłby nawet polujących na niewiniątka siepaczy króla Heroda, cóż dopiero mówić o przeciętnym, pokojowo nastawionym obywatelu. Owiż ponoć „cisi”, ale na pewno mający muskularne obyczaje panowie są uprawnieni do włażenia na prywatne dachy, legitymowania, wsadzania nosa w cudze bagażniki, przytykania do ciała urządzeń wykrywających metalowe guziki rozporka i telefony komórkowe. Na specjalne życzenie mocodawców zatrzymują zegary na wieżach. Żaden lotniarz sobie nie polata, żaden pijak nie pośpiewa. Wolność i prawa obywatelskie może sobie społeczeństwo wsadzić tam, gdzie wiadomo.

Przy tym wszystkim nasi przywódcy czują się wciąż niedopieszczeni. Bardzo ich martwi, że tak zwana „klasa polityczna” ma wśród ludu niskie notowania. Oczywiście jest tysiąc powodów, dla których tak się dzieje. Ten tu opisywany, tysiąc pierwszy, nie jest bynajmniej najbardziej błahy. Nie po to przodkowie obalili feudalizm, żebyśmy znowu musieli znosić monarchiczne pompy. Jeśli zresztą o prawdziwych monarchów chodzi, rzeczy miały się zgoła inaczej. Królisko zajeżdżało z dworem, gwardią, służbą i dziewięć dziesiątych tego tłumu kwaterowało u miejscowych, tamże jadło i piło, używało sprowadzonych przez gospodarzy dziewek, zlecało okolicznym rzemieślnikom naprawę rynsztunku, przegląd broni, łatanie szat i butów. Krótko mówiąc było coś za coś. Podczas jednego tylko postoju Henryka Walezego w drodze do Polski kupiono u wieśniaków w Merly sto wołów, sześćdziesiąt beczek wina i osiemdziesiąt piwa. Henryk rozdał dwieście sztuk złota i przy okazji ułaskawił sześciu skazańców, w tym jedną czarownicę. Doprawdy, łza się w oku kręci.

Zauważyć też trzeba, co wydawałoby się zupełnie sprzeczne z postępami demokracji na świecie, że bizantynizm protokołu dyplomatycznych wizyt zdradza tendencje zwyżkowe. Coraz pyszniej, coraz drożej i coraz rozrzutniej. Dla pana prezydenta Busha zamknięto na przykład na 29 godzin (sic!) strefę powietrzną w promieniu pięćdziesięciu kilometrów wokół Krakowa. Jeśli to nie jest nadgorliwość, to doprawdy nie wiem, jaki znaleźć inny termin. Podczas wystąpienia owegoż gościa zakneblowano wieże kościelne, a, jako się rzekło, nawet i zegary, których tykanie mogłoby widać podrażnić dostojne ucho.

Przeciętny zjazd głów państwa, które zjeżdżać się lubią, jak choćby ten ostatni pod Salonikami, kosztuje (Grecy akurat byli stosunkowo oszczędni) kilkadziesiąt milionów euro. Ponieważ głowy wolą pobalować raz tu, raz tam, więc zapewne niedługo padnie i na Rzeczpospolitą. I oczywiście nam to nie przeszkodzi. Zastaw się, a postaw, to w końcu narodowa dewiza. Zanim jednak do tego dojdzie, chciałbym zgłosić drobny racjonalizatorski wniosek. Czy rządy krajów wolnorynkowych, a więc kierujących się w ekonomii przesłankami racjonalnymi, nie stać by było na ufundowanie raz na zawsze jednego miejsca spotkań. Mieściłoby się z dala od nietaktownych siedzib ludzkich, miałoby własne lotnisko i międzynarodowy garnizon. Wyobrażałbym je sobie jako gustowny bunkier (ze względów bezpieczeństwa) z klimatyzacją, wytworną kuchnią i piwniczką, sypialniami w stylu Ludwika XV i odpowiednią salą konferencyjną. Inwestycja zwróciłaby się w ciągu roku z finansowego tylko punktu widzenia, to znaczy nie licząc nawet ulgi i spokoju zwykłych obywateli. Dodam od razu, że jest to propozycja wysoce nieśmiała, a nawet konserwatywna. Nie ośmieliłbym się bowiem pójść krok dalej i sugerować, że w dobie Internetu i wszelkich innych doskonałych środków łączności mogłyby głowy spokojnie nie ruszać się ze swoich pałaców czy obojętnego koloru domów i wykorzystywać zdobycze techniki. Na chłopski rozum trudno jest bowiem zrozumieć, co by się tak istotnego zmieniło, gdyby swoje przemówienie wygłosił prezydent Bush nie z Wawelu, ale ze studia telewizyjnego w Waszyngtonie lub zgoła przez telefon. Mniej nawet ważne, że byłoby to nieskończenie tańsze, a polska policja mogłaby spokojnie wyłapywać opryszków, zamiast robić zlot krzyżowy w Krakowie. Istotniejsze znacznie, że w studio kameramanom zdjąć by można nawet zegarki ręczne, zaś przeloty nad Białym Domem i tak są zabronione za wyjątkiem samolotów odwożących wiarusów z Iraku.

Z okazji eskapady do Krakowa „Amerykanie sześcioma Boeingami 747 przywieźli prawie wszystko, co jest potrzebne do obsługi wizyty prezydenta od śmigłowca po agregaty prądotwórcze, lampy, karetki, dwie opancerzone limuzyny i sześć Vanów Chrysler”. A tak zamiast tego złomu mogliby dostarczyć świecidełka i koraliki dla tubylców, co znacznie bardziej zbliżyłoby narody.

Polityka 27.2003 (2408) z dnia 05.07.2003; Stomma; s. 90
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama