Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w kwietniu 2013 r.
30 lat temu Michael Jackson i Freddie Mercury pracowali nad albumem, który miał odmienić oblicze popu. Nigdy go nie skończyli, bo Król Michael zaczął przyprowadzać na nagrania lamę.
„Gdzie jest twoje łóżko?” – zapytał Freddie na widok materaca rozłożonego na podłodze. – „Chyba stać cię, żeby je sobie kupić, co?”. „Gdy śpię, wolę znajdować się bliżej ziemi – odpowiedział Michael, na co Mercury przytomnie zauważył: „Ale przecież ty śpisz na pierwszym piętrze!”. Był kwiecień 1983 r. Dwaj herosi show-biznesu zaczynali pracę nad najsłynniejszą płytą, która się nigdy nie ukazała.
Poznali się trzy lata wcześniej, w lipcu 1980 r., po koncercie Queen w hali The Forum w Los Angeles. Freddie z zespołem przyjechał do Ameryki w trasę promującą wydany właśnie album „The Game”. Jackson, który dwa lata później miał oszołomić świat „Thrillerem”, wpadł za kulisy z gratulacjami za świetny występ.
Jak wspomina Peter Freestone, asystent i przyjaciel Mercury’ego i autor jego biografii, „Michael miał 22 lata, ale zachowywał się jak podekscytowany nastolatek”. „Hello – przywitał się, jak to Michael, tym swoim chłopięcym głosikiem – opowiadał Roger Taylor, perkusista Queen. – A potem nawijał: »Another One Bites The Dust«, »Another One Bites The Dust«! Będziecie samobójcami, jeśli nie wydacie tego na singlu. To murowany hit!”.
„Jacko” zapewne wiedział to, czego kwartet z Wielkiej Brytanii jeszcze nie przeczuwał. Że ten funkujący utwór będzie największym przebojem Królowej za Oceanem i pierwszym utworem białych, który szturmem zdobędzie stacje radiowe grające czarną muzykę.
Niewiele brakowało, a już wtedy doszłoby do nieoczekiwanej współpracy Queen i Jacksona. Na łamach ówczesnego wydania tygodnika „Sounds” Taylor zdradził, że podczas finału jednego z koncertów w Ameryce „Jacko” miał się pojawić na scenie razem z grupą: „Ustaliliśmy, że zaśpiewamy razem »We Are The Champions«, bo dla Michaela była to nasza ulubiona piosenka z poprzednich lat. Niestety, nic z tego nie wyszło, bo Michael dostał cykora i się wycofał”.
Niewiele o pierwszych kontaktach z Mercurym mówił z kolei sam Jackson. Dziennikarz z „Rolling Stone” towarzyszył mu podczas jednego ze spotkań z Queen za kulisami, w trakcie trasy po USA w 1982 r.: „Kiedy stanęliśmy w drzwiach garderoby, Freddie zerwał się z miejsca jak dziki rottweiler i omal nie zmiażdżył drobnego Michaela w przyjacielskim uścisku”. Uścisk był na tyle szalony, że obaj wpadli na szafkę, z której wysypała się lawina... ochraniaczy na genitalia. Jackson aż rozdziawił buzię ze zdumienia. „Ooooch! Freddie, co ty tam trzymasz?” – zapytał, a z szafki wyleciał jeszcze złoty hełm rodem z rozgrywek futbolu amerykańskiego. „Rock&roll to męska zabawa, mały braciszku” – odpowiedział Mercury.
„Michael uśmiechnął się i zanim Freddie udał się na masaż, zdążył go jeszcze zapytać, czy to prawda, że swoje ostatnie urodziny Mercury spędził dyndając nago na żyrandolu” – pisze „Rolling Stone”. Tak, Freddie nie raz przyznawał, że ten numer z żyrandolem należy do jego ulubionych rozrywek.
Nie zdążył na „Thrillera”
Jackson doskonale znał i cenił twórczość Queen, ale jego podziw wobec Mercury’ego od początku nie pozostawał bez wzajemności. „Kiedy gadaliśmy, zdałem sobie sprawę, że on ma dwadzieścia kilka lat, a jest w tym biznesie dłużej ode mnie. Normalnie w takiej sytuacji chcesz udzielić młodziakowi kilku rad na początek kariery. Ale Michaela nie trzeba było niczego uczyć” – opowiadał Freddie. Fredowi nie mogły być obce dokonania gwiazdora The Jackson 5 i to od samego debiutu, bo wielkim fanem wszystkich produkcji wytwórni Motown był basista Queen John Deacon (kompozytor „Another One…”).
Prawdopodobnie w rozmowach, jakie dwaj gwiazdorzy prowadzili podczas trasy grupy po USA w tym czasie, po raz pierwszy zaczął przewijać się wątek wspólnych nagrań – tym bardziej że obaj świetnie się dogadywali. Jak później wyjawił Mercury, premierowym efektem sensacyjnej kooperacji miał być jego gościnny występ na „Thrillerze”. „Przygotowywałem kawałek na ten album, ale nie skończyłem go w terminie. Michael to wspaniały artysta, z którym chciałem pracować, tylko że notorycznie nie mogliśmy znaleźć dla siebie czasu. Pomyślcie tylko, ile pieniędzy przeszło mi koło nosa” – żartował Freddie. Do dziś na całym świecie „Thriller” sprzedał się w liczbie 107 mln egzemplarzy.
Być może, gdyby nie spotkanie z Jacksonem, nie powstałaby płyta „Hot Space” (1982 r.), dość niesprawiedliwie uważana przez większość fanów Queen za największe nieporozumienie w karierze grupy. Disco, funk, soul (a miał być też rap – rapowana wstawka ostatecznie zniknęła z płytowej wersji utworu „Cool Cat”), sporo elektroniki, mniej solówek Briana Maya – taką metamorfozę przeszła kapela, która jeszcze do niedawna szczyciła się dewizą: „Nie używamy syntezatorów!”. Kto chwalił i publicznie przyznawał się do inspiracji „Hot Space”? Michael Jackson. Na jakim albumie? Na „Thrillerze”.
Ja gram białym, a ty czarnym
Członkowie Queen nie akceptowali artystycznej wolty Freddiego i nie podzielali towarzyszącego jej entuzjazmu „Jacko”. Prasa spekulowała o pogarszającej się atmosferze w zespole. Solowa kariera Mercury’ego była tylko kwestią czasu. W wywiadach Freddie szczerzył się i nazywał to „skokiem w bok”. Kiedy na początku 1983 r. tworzył własny materiał w Monachium, Michael zadzwonił do niego i zaprosił go do siebie, do Encino na północy Hollywood.
„Wjeżdżając na podjazd, minęliśmy posterunek ochroniarzy. Wysiedliśmy z samochodu i znaleźliśmy się pod wytwornym domem utrzymanym w stylu tudorskim” – pisał Freestone, który towarzyszył Freddiemu w gościnie u „Jacko”. Jackson mieszkał wtedy ze swoją matką Katherine i siostrami: La Toyą i Janet. W sypialni, obok wspomnianego wcześniej materaca, trzymał tylko swoje trofea, złote i platynowe płyty za „Thrillera”.
Asystent Mercury’ego zapamiętał, że posiadłość w Los Angeles była wyposażona między innymi w salę kinową, w której przesiadywała Janet, a także prywatny salon gier wideo. „Pewnego razu Michael zaciągnął mnie tam i zaproponował, żebyśmy zagrali w jakąś wczesną wersję tenisa stołowego. Było dwóch graczy – biały i czarny. W pewnym momencie słyszę: »Zabawne, co? Ja gram białym, a ty czarnym«” – opowiada Freestone.
Któregoś dnia Freddie wywołał konsternację u Jacksonów, prosząc o popielniczkę. Freestone: „Tam nikt nie palił. Mama Michaela w końcu podała mu zakrętkę od słoika po dżemie”. Przy innej okazji zasiedli z „Jacko” do królewskiej uczty, ale ich gospodarz nawet nie tknął zamówionych potraw. „Po pierwsze, był wtedy zawziętym wegetarianinem. Po drugie, jadł tylko to, co przygotowała jego matka”.
W domu Jackson miał profesjonalne studio nagraniowe. Stworzył tam piosenkę, do której chciał dołożyć partie wokalne Mercury’ego. Utwór nosił tytuł „State of Shock”. Latem 1984 r. stał się kolejnym przebojem wstępującego na tron króla popu, ale drugi głos nawet nie przypomina eksplozywnego tenoru lidera Queen. Nie przypomina, bo na singlu z Jacksonem zaśpiewał Mick Jagger. Na skończenie utworu z Freddiem znów zabrakło czasu.
Freddie, to jest lama
Mercury przyleciał do Los Angeles z kilkoma własnymi pomysłami. Wśród utworów, nad którymi zaczął pracować z Jacksonem, na pewno znajdowały się dwa: „There Must Be More In Life Than This” oraz „Victory”. Pierwszy to ballada grana przez Freddiego na pianinie, do której miał przygotowanych tylko kilka słów. Reszta początkowo była improwizacją Jacksona. W „Victory” rolę perkusji grały... drzwi. „Oprócz Michaela i Freddiego w studiu był tylko jeden dźwiękowiec. Zanim zarejestrowali wokale, zasiedli za konsoletą, a Michael wymyślił, żebym przez pięć minut rytmicznie trzaskał drzwiami do łazienki. O takiej koncepcji układania bębnów nigdy wcześniej nie słyszałem” – opowiadał Freestone.
Według relacji świadków sesja przebiegała w luźnej atmosferze, Jackson i Mercury zachowywali się czasem jak dwójka dzieciaków w pokoju zabaw (później jeszcze długo w otoczeniu Jacksona funkcjonowało określenie „żarty Freddiego Mercury’ego”, na które Michael zawsze reagował histerycznym chichotem). Lesley-Ann Jones, autorka biografii Freddiego, pisała, że mimo wygłupów obaj traktowali siebie z dużym szacunkiem – jakby mieli świadomość, że właśnie doszło do niepowtarzalnego spotkania dwóch geniuszy muzyki. A jeśli przyznamy, że przywilejem każdego geniusza są drobne dziwactwa, łatwiej nam będzie zrozumieć, dlaczego pracę nagle przerwali, a jej efekty odłożono do lamusa.
„Miałem wrażenie, że idzie im świetnie i w mig znaleźli wspólny język” – mówi Jim Beach, wieloletni menedżer Queen w najnowszym dokumencie BBC poświęconym Mercury’emu, „The Great Pretender”. „Ale któregoś dnia Freddie do mnie zadzwonił i powiedział, że mam po niego natychmiast przyjechać. Zapytałem: »Co się stało?«. Odpowiedział, że Michael codziennie przyprowadza do studia lamę, a on nie przywykł do tego, by nagrywać płytę z lamą”.
W pewnym sensie Freddie lamę znał, bo Jackson niejednokrotnie o niej publicznie wspominał i przedstawił mu ją zaraz po jego przyjeździe do Encino. Ale tylko w małym zoo, jakie utrzymywał na terenie swojej posiadłości. „Nigdy nie zapomnę widoku Freddiego brodzącego w błocie w białych dżinsach i białych tenisówkach za Michaelem, który chciał zapoznać go z tą lamą. On chyba naprawdę kochał zwierzęta, to była część jego życia” – relacjonował Freestone.
Poznać lamę na wybiegu to jedna rzecz, ale codziennie widywać ją w studiu – zupełnie inna. Ale jest też druga wersja tej historii, prawdopodobnie rozpowszechniana przez obóz „Jacko”. Według niej to Michael miał zniechęcić się do współpracy z Freddiem po tym, jak kilka razy nakrył go na wciąganiu kokainy w jego pokoju i łazience.
Michael nie wychodzi z domu
W maju 1983 r. Mercury był już z powrotem w Londynie, gdzie zachwycał się występem operowej śpiewaczki Montserrat Caballé, z którą kilka lat później nagrał album „Barcelona”. Wizja ukończenia materiału z Jacksonem stawała się coraz mniej realna. „W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że wszystkie piosenki napisałem sam i już nie chciałem się nimi dzielić” – mówił Freddie. „There Must Be More…” trafiło więc na jego solowe wydawnictwo zatytułowane „Mr. Bad Guy”. Bez partii śpiewanych przez Michaela. Niewiadomą pozostaje los utworu „Victory”. Jackson umówił się z Freddiem, że wykorzysta tylko jego tytuł – opatrzył nim nowy album swojego rodzinnego składu The Jacksons (1984 r.).
Wytwórnia CBS, która miała wydawać wspólne dzieło Freda i „Jacko”, była rozczarowana produkcyjnym fiaskiem. Ale Jim Beach zaproponował jej szefom, że może podsunąć im samodzielną płytę Mercury’ego. CBS właśnie zarobiło wielkie pieniądze na „Thrillerze”, więc każda dobrze uzasadniona ekstrawagancja miała szanse na realizację. Jednocześnie Freddie nie rezygnował z namawiania Jacksona, by upublicznić choćby fragment efektów ich współpracy, ale z drugiej strony sam przyznawał, że przez dwa lata nie miał czasu na dokończenie nagrań. Jeszcze w wywiadach przed premierą „Mr. Bad Guy” mówił jednak o sporych szansach na to, że na płycie gościnnie pojawi się „Jacko” (miał też być Rod Stewart, ale też nic z tego nie wyszło).
„Mr. Bad Guy” okazał się komercyjną klapą w Stanach Zjednoczonych, z kolei „Victory” The Jacksons święciło triumfy po obu stronach Oceanu. Mercury wrócił do Queen i, podobnie jak cały zespół, dał sobie spokój z Ameryką (trasa Queen w 1982 r. była ostatnią w USA). Michael ruszył w światowe tournée z Jacksonami, po którym ostatecznie rozstał się z rodzinnym zespołem.
Mercury, pytany po latach o inne szczegóły jego znajomości z Jacksonem, wspominał, że na początku lat 80. często wychodzili razem do klubów i spędzali ze sobą sporo czasu. Wkrótce potem, po oszałamiającym sukcesie „Thrillera”, nie było to już takie proste. „Michael trochę zamknął się w swoim świecie” – mówił Mercury w wywiadzie z „Record Mirror” w 1984 r., zaniepokojony postępującą izolacją „Jacko”. „Mówi mi, że wszystko, czego chce, może mieć w domu, więc nie musi z niego wychodzić – opowiadał. – Paranoicznie boi się, że ktoś zrobi mu krzywdę. To bardzo smutne”.
O ich późniejszych prywatnych kontaktach niewiele wiadomo. W jednym z wywiadów Michael wyznał, że jego najlepszymi przyjaciółmi są „Freddie, Diana Ross i Elizabeth Taylor”. W rozmowie z magazynem „Creem” nazywał Mercury’ego „swoim starym kumplem”. Być może zraził się do opowiadania o swym druhu z Queen po tym, jak prasa zaczęła spekulować o jego orientacji seksualnej. W „Sky Magazine” Michael musiał tłumaczyć się, że nie jest gejem, a jego przyjaźń z Freddiem nie ma takiego podłoża, jakie niektórzy mogliby sugerować.
Mercury przeciwnie – wielokrotnie chwalił się swoją niedokończoną współpracą z królem popu. Lee John, wokalista grupy Imagination, opowiadał, jak kiedyś odwiedził Freddiego w jego domu, a ten zamęczał go utworami, które nagrał w Hollywood. „Zaciągnął mnie do siebie i puszczał je na okrągło. To były naprawdę funkowe numery. Genialna rzecz, siedziałem wtedy jak oniemiały” – opowiadał John.
Musimy wierzyć, bo dziś jedynym śladem tamtej współpracy są niezbyt dobrej jakości demówki dwóch utworów, które krążą po Internecie („This Must Be More…” i „State of Shock” można znaleźć na YouTube). Od dwóch lat muzycy Queen zapowiadają wydanie całego materiału duetu Mercury-Jackson. „Nie mogę wiele o tym mówić, ale brzmi nieprawdopodobnie” – wyjawiał w 2011 r. perkusista Roger Taylor. May dodawał, że ma poparcie rodziny i spadkobierców „Jacko”. Premierę albumu planowano na 2012 r. i… znów słuch o nim zaginął.
Na razie więc fani Queen czekają na biograficzny film o Freddiem, w którym główną rolę zagra Sacha Baron Cohen – premierę przewidziano na 2014 r. I zaczytują się w dostępnych biografiach. Swoją drogą, Mercury powiedział kiedyś, że zdarza mu się zadzwonić do swojego domu tylko po to, by usłyszeć, co tam u jego kotów: „Po prostu dzwonię i każę dać koty do telefonu”. Ciekawe, czy po tej deklaracji Michael przeprosił w imieniu Freddiego swoją lamę.