Klasyki Polityki

Ścinki taśmy

Leni Riefenstahl żyła sto jeden lat.

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 27 września 2003 r.

Leciwa dama w XVIII-wiecznej opowiastce szepcze: – Pst – śmierć zapomniała o mnie. Leni Riefenstahl żyła sto jeden lat. Niemal do końca aktywnie: wyprawy do Kenii, fascynacja Masajami, zdjęcia podwodnych światów. Czekając na pointę, gdy zdradziło ją wysportowane ciało, w willi nad jeziorem długie godziny spędzała w salce projekcyjnej. Oglądała filmy. Te, w których grała w młodości, i te, które wyreżyserowała. Glenn B. Infield – jeden z wielu jej biografów – przypomniał słowa Hitchcocka: „W fabule reżyser jest Bogiem. W dokumencie Bóg jest reżyserem...”. Reżyser zadbał o napięcie, zwroty akcji, zaskakujące epizody. Za dużo materiału jak na jedno życie: w montażu wiele scen wycięto, skasowano. Może teraz wracały do starej kobiety kadr po kadrze. Opowiadając o tym, o czym wolała nie pamiętać, pozując do nekrologu artystki nadmiernie ufnej, przypadkowo wplątanej w sieć polityki. Takie były czasy. A zresztą, czy to się naprawdę zdarzyło?

4 listopada 1938 r. zawinął do Nowego Jorku transatlantyk „Europa”. Na nadbrzeżu tłum dziennikarzy i fotoreporterów oczekiwał na Leni Riefenstahl. Przyjechała, by promować głośną „Olimpiadę”. Złe maniery stwarzają pismaków. Na gwiazdę dokumentu posypały się pytania: – Czy jest pani kochanicą Hitlera? – Od kiedy? – Jaki jest führer w kapciach? Leni wyjaśniała, że owszem, zna kanclerza Rzeszy. Widuje się z nim z powodów zawodowych: führer interesuje się filmem podobnie jak doktor Goebbels. Faszyzm? Dzięki niemu Niemcy odzyskali godność. Terror, prześladowania, rasizm? To kłamstwo! Greuelpropaganda! Bezczelny redaktorek spytał, czy Leni poddała się badaniom czystości rasy. Pojawiły się bowiem ploty, że jej mamusia Berta Scherlach jest nie-Aryjką. Leni R. skwitowała to śmiechem. Chociaż pewnie nie zapomniała o drobiazgowym śledztwie, sprawdzaniu metryk dziadków i pradziadków. Wreszcie czynniki zadecydowały: może pracować w UFIE, centrum niemieckiego przemysłu filmowego. Wizyta przebiegłaby w miarę spokojnie, gdyby nie pech – Noc Kryształowa. Zabito w Niemczech dwustu Żydów, spalono setkę synagog, tysiące napiętnowanych żółtą gwiazdą zesłano do obozów. – Co pani o tym sądzi? – pytano. – To nieprawda, to prowokacja! – odpowiadała. Amerykańscy artyści obłożyli gościa z Berlina bojkotem. Odwołano projekcję „Olimpiady”, zrezygnowano z bankietów na cześć utalentowanej koleżanki. Odmawiano spotkań prywatnych. Postawę Leni potępili emigranci z Hitlerii: Ernst Lubitsch, Marlena Dietrich, Fritz Lang, Josef von Sternberg. W Hollywood tylko Walt Disney podejmował gwiazdę: na przyjęciu sala świeciła pustkami. Leni Riefenstahl po powrocie złożyła sprawozdanie Goebbelsowi. Jedyny sukces: przywiozła pokorną prośbę jakiegoś aktorzyny o zezwolenie na pracę w Rzeszy.

Wrzesień 1939 r. W mundurze polowym formacji SS, z pistoletem w kaburze i aparatem fotograficznym Leni bierze udział w kampanii polskiej. Niemcy zajmują Końskie. 12 września spędzają na rynek Polaków i Żydów. Żeby pani reżyser miała co fotografować, esesmani organizują polowanie. Każą zatrzymanym uciekać i strzelają do nich jak do zwierzyny. Zabijają 31 podludzi. Są w wybornych humorach. Nie przewidzieli, że twarda kobieta zmieni się w rozhisteryzowaną kobietkę – jak führer mdlała na widok krwi. Nie obyło się bez lekarza, środków uspokajających, skargi na ręce gen. Waltera Reichenaua: podobne zdarzenia burzą ład jej artystycznych wizji. Wstrząs moralny... Tak utrzymują wybielacze. Wstrząs był wyłącznie natury estetycznej. 5 października 1939 r. Hitler zabrał ją do Warszawy. Na placu Na Rozdrożu przyjmował defiladę zwycięskich oddziałów. Aleje Ujazdowskie były puste: lokatorów domów zapędzono do piwnic, nawet Niemcom nie wolno było podchodzić do okien. Później, jeśli wierzyć zakulisowej opowieści, L.R. odwiedziła warszawską aktorkę: poznała blond piękność w studio w Babelsbergu. Leni nocowała u przyjaciółki, spotkała oszołomionych klęską, niepewnych jutra komediantów. W kolacji uczestniczył Igo Sym, od lat penetrujący środowisko. Podobno tak było. Podobno... Żyjąca dotąd warszawska znajoma Leni zachowała wspomnienie październikowego wieczoru dla siebie: po wojnie szarpano ją za występowanie w wesołych teatrzykach. A pani reżyser, po wstrząsie moralnym na rynku polskiego miasteczka, wysłała telegram gratulacyjny do Hitlera – jego armia zajęła Paryż.

Zeznając przed komisją mającą oczyścić ją z zarzutu popierania nazizmu Leni Riefenstahl twierdziła, że zajmowała się szukaniem nowych rozwiązań technicznych, pokazywaniem piękna człowieka. O ludobójstwie, obozach, katowniach gestapo nic nie wiedziała. Członkowie komisji uwierzyli w zapewnienia i umiejętnie dawkowane łzy. Tak by nie rozmazać makijażu. Chyba jednak Leni coś wiedziała, o czymś słyszała. Może w salce projekcyjnej w ostatnich dniach życia przypomniała się jej historia Joachima Gottschalka. Bliskiego znajomego, aktora, ulubieńca publiczności. Gottschalk, stworzony do grania ról silnych mężczyzn budzących sympatię i zaufanie, przeżył w 1941 r. tragedię. Zagrożono mu zakazem wykonywania zawodu, jeśli nie rozwiedzie się z żoną Żydówką, nie wyrzeknie się syna-mischlinga. Gottschalk błagał o interwencję ludzi ze środowiska. Na premierę filmu „Słowik” (grał główną rolę) zabrał żonę, by dygnitarze zobaczyli, że w niczym nie przypomina postaci ze „Sturmera”. Zwrócił się o protekcję także do Leni, powiernicy Goebbelsa. Jak to się skończyło? Po wyłamaniu drzwi znaleziono trzy trupy – rodzina Gottschalków wybrała samobójstwo. Trudno uwierzyć, że Leni R. wymazała z pamięci ten oficjalnie wyciszony incydent. Jeszcze ciężej przyjąć do wiadomości, że nie dotarło do niej, iż filmowiec i kabareciarz Paul Morgan (grał w wielu amerykańskich produkcjach) dogorywa w Dachau. A Kurt Geron, jej kolega po fachu (wycięła jego rolę z „Niebieskiego światła”), został zagazowany w Auschwitz. „Moje uwielbienie dla ciebie, mój Wodzu, liczy się ponad wszystko” – to zdanie z prywatnego listu do protektora.

Alpejska miejscowość Kitzbühel, 1945 r. Przed domem jak z widokówki zatrzymuje się jeep. Wysiada z niego podoficer z czterdziestej drugiej dywizji. Uśmiechnięty od ucha do ucha Amerykanin.

– To twój dom? – pyta. – Tak – odpowiada kobieta. – Przyjechaliście po mnie. Nazywam się Leni Riefenstahl. – A co ty właściwie robisz? – Jestem reżyserem filmowym. – Dziecino – roześmiał się Amerykanin – trzydzieści lat chodzę do kina i w życiu o tobie nie słyszałem. Jaki z ciebie reżyser, żarty! Jesteśmy tu, bo rekwirujemy twoją chałupkę. Masz wynieść się stąd w cholerę.

Nie wiem, czy ta rozmowa nie wstrząsnęła bardziej twórczynią „Triumfu woli” niż dramatyczne sceny; była w nich kimś, nie anonimową Hausfrau w lokówkach.

„W dokumencie Bóg jest reżyserem...”. Pozostało mu już tylko uprzątnięcie ścinków taśmy po przejściu Anioła Śmierci, Anioła Zapomnienia. Przed jego spojrzeniem nikt nie zdoła uciec: ma więcej oczu niż doktor Mabuse z ekspresjonistycznych obrazów niemieckiego kina, oglądanych przez uczennicę szkoły baletowej, która postanowiła zostać pierwszą w Europie kobietą reżyserem.

Polityka 39.2003 (2420) z dnia 27.09.2003; Groński; s. 101
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Diabeł i raj Katarzyny Gärtner. Jak słynna autorka „Małgośki” straciła dorobek życia

83-letnia dziś Katarzyna Gärtner, słynna kompozytorka „Małgośki” i wielu innych przebojów, tuła się po domach przyjaciół i stara odzyskać dom, studio oraz swój dorobek artystyczny.

Violetta Krasnowska
06.04.2025
Reklama