Klasyki Polityki

Uwaga – za fajnie!

Czy opowiadając dzisiaj dzieciom o olimpijskich ideałach, mielibyśmy unikać wzmiankowania nazwiska tego, który przeniósł je w naszą erę, wymyślił ceremonię i ślubowania?

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 11 października 2008 r.

Przez cały rok 1935 i początek 1936 wrzała (przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji) gorąca dyskusja, czy należy zbojkotować igrzyska olimpijskie mające się odbyć w nazistowskim Berlinie. Ogromne znaczenie miał w tej mierze głos inicjatora nowożytnych igrzysk barona Pierre’a de Coubertina. Podstarzały arystokrata wahał się jednak. Z jednej strony zależało mu na niezakłóconej kontynuacji jego sportowej idei, z drugiej był rzeczywiście swojego rodzaju idealistą, którego brzydził narodowy socjalizm. Los Żydów w Niemczech zgoła go nie obchodził, ale ich brutalna dyskryminacja jawiła mu się niezgodną z imperatywem rudymentarnej salonowej elegancji. Był Francuzem, przeżył I wojnę światową, patrząc na Verdun od zachodniej strony, toteż Niemców po prostu nie lubił. Poza tym w wieku 73 lat myślał już o obrazie, jaki zostawi po sobie potomności, nosił się więc wyniośle i dawał światu do zrozumienia, że nie ulega niczyim naciskom.

Cóż z tego, skoro wywiad niemiecki wiedział doskonale, iż za dumną miną i wspaniałymi manierami czają się kłopoty materialne albo wręcz bankructwo. Właśnie zmuszony był baron wystawić na licytację meble zdobiące domostwo od 150 lat. Zaproponowano mu więc, dyskretnie oczywiście i w białych rękawiczkach, sumę, która – jak przeliczył Guy Walters w pasjonującej monografii „Igrzyska w Berlinie” (Rebis 2008) – odpowiada dzisiejszym 450 tys. dol. Cynicy twierdzą, że wszystko ma swoją cenę. Może zbyt uogólniają, ale w przypadku Pierre’a de Coubertina to się akurat sprawdziło. Wziął i stał się, już nie było odwrotu, żarliwym orędownikiem berlińskiej imprezy. Skądinąd nie nacieszył się długo odkupionymi meblami i możliwością wydawania znowu tak ulubionych przezeń dystyngowanych przyjęć. Zmarł niemal równo w rok po zakończeniu przysłoniętej cieniem swastyki olimpiady 1 września 1937.

Czy zatem opowiadając dzisiaj dzieciom o olimpijskich ideałach, mielibyśmy unikać wzmiankowania nazwiska tego, który przeniósł je w naszą erę, wymyślił ceremonię i ślubowania? – Trudne pytanie. Znikoma jest przecież szansa, że zechce się przypadkiem bachorom sięgnąć do biografii i źródeł. Mit pozostaje więc względnie bezpieczny. Natomiast idee same w sobie słuszne są. Po cóż więc, taka jest linia najmniejszego oporu i powszechnie przyjęta zasada, dzielić włos na czworo i cień rzucać na wysokie obłoki...

Pewien okulista powołany został jako ekspert do komisji nadzorującej przebieg dopiero co zakończonych Igrzysk Olimpijskich Niepełnosprawnych w Pekinie. Opowiada, że podczas badań kontrolnych okazało się, iż przynajmniej kilkunastu zawodników startujących w kategorii ociemniałych kryteriom tym w żaden sposób nie odpowiadało. Niektórzy zgoła nie byli poważnie wzrokowo upośledzeni, a tylko takowych, przy pełnym poparciu ich władz sportowych, najbezczelniej udawali. Kiedy ich zdyskwalifikowano, rozpętało się piekło. Ostatecznie, pomimo kategorycznej diagnozy medycznej, większość z nich dopuszczona została do startu.

Lekarzowi, który zakwestionował ich udział, dano zaś do zrozumienia, przy czym nie obeszło się bez bardzo realnych pogróżek, że jest persona non grata i nie potrzebuje się takich, którzy swoim wścibianiem nosa w nie swoje sprawy zakłócają piękno jakże humanitarnego święta. Tutaj już Basia, której wykorzystywanie kalectwa dla merkantylnych, nacjonalnych czy choćby najsłuszniejszych propagandowo celów wydało się obrzydliwością, powiedziała stanowczo, iż o tym trzeba pisać, nazywać rzeczy po imieniu, piętnować... Wszyscy przerazili się nie na żarty. Bo przecież w igrzyskach niepełnosprawnych bierze udział 99 proc. ludzi uczciwych, dla których są one dniami spełnienia i zwycięstwa nad niezawinioną słabością. Czy z powodu 1 proc. należy rzucać cień na wielkie święto? Czy korupcja barona de Coubertina miałaby zmącić jasny obraz idei olimpijskiej?

Pytania te stają dzisiaj przed nami w całej jaskrawości. Pan Kraśko z telewizji powiedział oto głosem niemal łamiącym się ze wzruszenia, że wielki Lance Armstrong postanowił powrócić na trasę Tour de France. Ten wielki Armstrong, który pokonał zżerającego go raka i wielokrotnie zatriumfował nad trudnościami „wielkiej pętli”, jeszcze raz, po przerwie, chce ubiegać się o zwycięstwo i udowodnić, że siłą woli i wiary unicestwić może chorobę. Bardzo to wzniosłe i piękne, ale... Podczas alpejskich i pirenejskich etapów wspinają się kolarze na szczyty, na które normalny śmiertelnik nigdy by nie wjechał, nawet robiąc sobie odpoczynkowy przystanek co kilkadziesiąt metrów. Oto przepaść, która dzieli nas od wyćwiczonych i cały swój czas poświęcających wyczynowi atletów. Oni nie tylko wjeżdżają płynnie na orle góry, ale jeszcze, pokonując niesamowite przewyższenia, ścigają się ze sobą. Kapelusze z głów.

Każdy, kto oglądał tych herosów wspinających się na nieprzyjazne góry, zapamiętał grymasy cierpienia na ich twarzach, ciemne plamy potu wykwitające na koszulkach, chwile, kiedy stawali w miejscu i, chociaż rozpaczliwie kręcili pedałami, rower przestawał posuwać się naprzód. Rozpacz, dobywanie z siebie ostatnich zasobów energii i sił. Ból przenikający ścięgna i mięśnie. Płuca, które pękną za chwilę. Tak właśnie rodzi się legenda sportu do opowiadania wnukom przy kominku.

Jak napisał Vitezslav Nezval:

„Był w tym jakiś upór radość
co odsłania
piękno i odwagę życia –
umierania”.

Ale nagle pojawia się Batman, Superman, ON – Lance Armstrong. Z uśmiechem na niespoconej twarzy fruwa nad wierzchołkami i przełęczami. Wygrywa wszystko. Jest już nie nadludzki, ale pozaludzki. Każdy, kto miał choćby odrobinę do czynienia ze sportem wyczynowym, wie, co to znaczy. Wiedzą sędziowie, wie cały peleton. Gdyby to dotyczyło kogoś innego, można przytoczyć szereg przykładów, kontrolerzy antydopingowi nie popuściliby na knykieć. Ale w JEGO przypadku próbki okazują się wątpliwe, lekarze niekompetentni, przepisy nieadekwatne... ON bowiem pokonał straszliwą chorobę i – jak sam twierdzi – ściga się nie dla swojej satysfakcji, a tylko po to, żeby dać nadzieję cierpiącym. O milionach euro, które przy okazji zarabia, zamilczmy. Cóż znaczy pieniądz wobec wielkości charytatywnego przesłania, co zresztą nie tylko Armstronga i sportu dotyczy?

Jakiż z tego morał? Mikry. Taki może tylko, żeby wysłuchując wspaniałych i najsłuszniejszych haseł, nie podawać ich od razu dzieciom do wierzenia na 100 proc. Jeżeli bowiem, acz wspomnieliśmy, że mało to prawdopodobne, zechciałoby się im jednak przyjrzeć faktom z bliska, to może powstać w ich małych główkach niebezpieczne moralne materii różnorakich pomieszanie. A wówczas popaść mogą w postmodernizm, ateizm i narkotyki.

Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Andrew Scott: kolejny wielki aktor z Irlandii. Specjalista od portretowania samotników

Poruszający film „Dobrzy nieznajomi”, brawurowy monodram „Vanya” i serialowy „Ripley” Netflixa. Andrew Scott to kolejny wielki aktor z Irlandii, który podbija świat.

Aneta Kyzioł
16.04.2024
Reklama