Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 1 listopada 2003 r.
Trwa pobudzanie artystyczne narodu polskiego. Na ulicy Francuskiej w Warszawie grupa zapaleńców postanowiła pobudzić naród polski pod względem poetyckim. Jak donosi stołeczny dodatek „Gazety Wyborczej”, studenci polonistyki rozdawali tam kupcom, rzemieślnikom i restauratorom kartki z poematami, zachęcali do wspólnego pisania (chcemy stworzyć utwór pisany przez ulicę), a młody poeta Kuba Przybyłowski chodząc po chodniku recytował przez megafon swoje wiersze. „Ludzie przede mną uciekają. Boją się poezji” – mówił. Jest to sąd przesadnie pesymistyczny. Z faktu, że ludzie boją się poezji Przybyłowskiego, nie wynika, że ludzie boją się poezji w ogóle i że widok każdego poety budzi w nich strach. Przeciwnie. W narodzie polskim obficie występują poeci, do których osób i twórczości ludzie garną się gremialnie.
Milion razy napominałem młodych twórców, że należy się wystrzegać zdań samobójczych, niestety pewne doświadczenia są nieprzekazywalne, co swoją drogą ma plusy – przychodzące na świat kolejne pokolenia analfabetów powinny zapłacić frycowe. Choćby dla moresu.
Inny rodzaj pobudzania artystycznego narodu polskiego to są głośne teraz akcje uwalniania książek. Akcje te również wszczynają zapaleńcy, zapaleńcy w dodatku bez wątpienia dobrzy i szlachetni. Przynajmniej na oko. Na oko bowiem wszystko w tym pomyśle jest dobre i szlachetne. Dobre i szlachetne jest to, że przedsięwzięcie ma służyć popularyzacji literatury i wzmożeniu czytelnictwa, dobre i szlachetne jest braterskie przekazywanie sobie książek z rąk do rąk (braterstwo w ogóle jest dobre i szlachetne), dobre i szlachetne jest szczodre rozsiewanie słowa, dobra i szlachetna jest idea zarażania lekturą. Powszechna ta dobroć i szlachetność ma jedną tylko, choć tyczącą wszelkich „powszechnych i szlachetnych dobroci”, wadę, jest mianowicie infantylnie utopijna.
Oto jak autorzy i entuzjaści pomysłu wyobrażają sobie jego ucieleśnienia: „Marzą mi się zaczytani ludzie siedzący w parkach i kawiarniach. Marzą mi się rozdyskutowani ludzie rozmawiający o przeczytanych książkach” – mówi Tomasz Brzozowski, właściciel kluboksięgarni Czuły Barbarzyńca i organizator akcji „Podaj książkę”. Marzenia organizatora akcji na domiar nieszczęścia nabierają ciała, oto bowiem – jak tryumfalnie donosi „Gazeta” w Warszawie – akcję poparło PKP („Zwrócę się z apelem do personelu sprzątającego pociągi, by wartościowe książki oznaczone logo akcji były pozostawiane w wagonach” – deklaruje Anna Rosiek, rzecznik PKP InterCity). Równie ostre i bezkompromisowe poparcie przychodzi ze strony Zarządu Transportu Miejskiego („Uczulimy tych, co sprzątają autobusy i tramwaje, by nie wyrzucali książek z logo akcji” – mówi Marcin Bochenek, rzecznik ZTM. „– Oczywiście sprzątający będą mogli te książki czytać” – dodaje z niepojęcie wielkoduszną brawurą).
Jak rozumiem, teraz nastąpi przeanielenie narodu polskiego i koczujący na peronach wszystkich większych polskich dworców ludek poszukiwaczy skarbów przeistoczy się w populację czytelniczą. Obrośnięci chitynowymi pancerzami brudu kloszardzi z Dworca Centralnego, półprzytomni narkomani i roztrzęsieni pijacy czatujący na peronach na przyjazd kolejnego ekspresu, i natychmiast po wyjściu pasażerów przeczesujący przedziały i zgarniający stamtąd wszelkie dobra w postaci zapomnianych przedmiotów, przeczytanych pism, puszek z odrobiną piwa, całkiem niezłych petów, zużytych zapalniczek itd., teraz się zmienią. Teraz zaczną oni znalezione książki, a zwłaszcza książki z logo akcji, szanować i wcale nie będą ich tykać, a jak będą je tykać, to tylko po to, aby je przeczytać. Marzący o cudownym sposobie dojścia do łyku salicylu dworcowi pijacy mieć teraz będą inne marzenia, o nieoddanych na makulaturę, a o przeczytanych i podanych dalej książkach rozmawiać oni teraz będą na melinach. A pełne życia zdrowe i silne kobiety cieszące się pełnoetatowymi zatrudnieniami na stanowiskach sprzątaczek w komunikacji miejskiej będą teraz jeszcze szczęśliwsze. Mało, że nie będą musiały książek sprzątać, czyli mniej będą miały roboty, to dostały jeszcze przywilej czytania książek z logo akcji i to niechybnie one będą trzonem ziszczonych marzeń organizatorów, to one zaczytane siedzieć będą w parkach i kawiarniach.
Zawsze zdumiewał mnie paradoks ludzi, którzy znają się na literaturze, którzy wielbią literaturę, którzy literaturę i w ogóle sztukę słyszą dobrze – na rzeczywistość zaś głusi są jak pień. Chryste Panie! Przecież nie da się wykonać takiego ruchu, który jest równoczesnym ruchem za czytelnictwem i przeciwko książce. A akcja „Podaj książkę” to jest przedsięwzięcie zbrodnicze dla prawdziwych miłośników książek. Nie mówię już o rasowych bibliofilach, wytrawnych antykwariuszach czy doświadczonych księgarzach – oni na myśl o takim kołchozie po prostu umierają. We mnie, prostym posiadaczu bardzo skromnej biblioteki, zwyczajnie krew się burzy. Sprowadzenie książki do darmowego dobra wspólnego – to jest jej degradacja. (Księgarnie taniej książki, w których bardzo dobre są rzeczy, to jest co innego, to jest przestrzeganie zasad i tradycji). Skazanie książki – jako przedmiotu – na materialną degradację – bo przecież w warunkach narodu polskiego te egzemplarze z logo akcji będą przeważnie źródłem dodatkowego papieru toaletowego – to jest bardzo nieczułe barbarzyństwo.
Książkę trzba szanować, a książka szanowana nie śmie mieć nawet rożka kartki zagiętego! Babka Czyżowa duchowy czy zwyczajnie antropomorfizujący kult książki wpoiła mi w ten sposób, że ilekroć widziała, jak odkładam na półkę tom bajek z pogiętymi kartkami, pytała, czy chciałbym mieć tak samo pogięte rączki. Nie chciałem. Pewnie, że co innego porządne luterskie wychowanie, co innego dzisiejsze edukacje, ale niektóre pomysły dzisiejszych młodych ludzi dowodzą, że mają oni pogięte nie tylko rączki. Dobrze i szlachetnie jest dzielić się z innymi „naszymi najważniejszymi książkami”, ale to nie znaczy, że należy dzielić się naszymi egzemplarzami i te egzemplarze przeznaczać na splugawienie. Nie należy mylić egzemplarza z tekstem! Wszystko w dodatku podszyte jest jakąś dwuznaczną aurą – owszem, świetnie jak czytanie staje się narkotykiem, ale podrzucanie w rozmaitych miejscach działek tego narkotyku z nadzieją, że jak ktoś raz spróbuje, to już nie przestanie, jest symptomem przesadnej wiary w siłę słowa.
Wiem, że piszę o sprawie marginalnej, błahej i w naturalny sposób przez swe dzieciństwo skazanej na porażkę. Ale niczym „uczulone na egzemplarze z logo” sprzątaczki, ja uczulony jestem na samobójczą głupotę środowisk artystycznych. Otóż jak się nieustannie klepie mantrę, że żyjemy w społeczności bezdusznych politycznych urzędników, którzy skąpią grosza na sztukę i w ogóle są środowiskiem skorumpowanych gangsterów, to nie należy zarazem samobójczo wyrabiać w społeczeństwie przeświadczenia, że środowisko ludzi sztuki to są odklejeni poeci zagrażający przechodniom przez megafon oraz pomysłodawcy dziecinnych akcji za nic i po nic.