Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w styczniu 1999 r.
Manekiny przychodzą na świat na peryferiach, w małych, ciemnych warsztatach, pełnych pyłu, zapachu chemikaliów i szumu pracujących maszyn. Z ciężkich matryc wykluwają się ludzkie kształty. Martwa materia formowana, szlifowana, malowana zyskuje pozór życia.
Można powiedzieć, że przyczyna powstawania manekinów jest banalna – po prostu: zapobiegliwość sprzedawców, chcących lepiej wyeksponować swój towar. Ale jest też przyczyna inna, przyczyna wyższego rzędu, można powiedzieć przyczyna metafizyczna. Mówi o niej biblia manekinów. Bo manekiny mają swoją biblię, swoją księgę Genesis – „Traktat o manekinach” Bruno Schulza.
„Materii – mówi Schulz – dana jest nieskończona płodność, niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy, która nas nęci do formowania. W głębi materii kształtują się niewyraźne uśmiechy, zawiązują napięcia, zgęszczają się próby kształtów. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept twórczych. Nie mamy ambicji mu dorównać. Chcemy być twórcami we własnej, niższej sferze, pragniemy dla siebie twórczości, pragniemy rozkoszy twórczej, pragniemy jednym słowem demiurgii. Demiurgos kochał się w wytrawnych i skomplikowanych materiałach – my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu porywa nas, zachwyca taniość, lichota, tandetność materiału”.
W pewnym momencie było wiadomo już niemal na pewno, że nie uda się powołać do życia homunkulusa. Chyba wtedy właśnie, z musu niejako, pokochaliśmy lichość i tandetę. Zwróciliśmy się ku substancji przyziemnej. Tworzywem pierwszych manekinów były gips, papier mâché, wosk, porcelana, pakuły. Nogi i ręce przytwierdzano im prymitywnie, na śruby, przez otwór w plecach. Nawet nie dość wnikliwe spojrzenie obnażało ich ułudę i pozorność.
Ale drążąc właściwości materii, wprawiając się w układaniu coraz bardziej złożonych konfiguracji cząstek, w łączeniu i rozłączaniu chemicznych wiązań znajdowaliśmy tworzywa coraz doskonalsze: poliuretany, żywice poliestrowe, polipropylenowe pianki. One zastąpiły gips i pakuły w ciele manekina. Dokładny skład i receptura są strzeżoną tajemnicą każdej firmy. Pracuje się nad nimi latami, by tworzywo było dość trwałe i plastyczne.
Idea kobiety z rzęsami z Chin
Kilka niewielkich pomieszczeń firmy Manex na przedmieściach Łodzi wypełnia labirynt szarozielonych nieruchomych postaci. Na półkach spoczywają formy. Czarne, ciężkie, bezkształtne na pozór bryły kryją smukłość łydek, wygięte linie bioder, gładkość policzków. Ich ciemne wnętrza wypełnia się materią szklanej maty i nasącza żywicą. Gdy zastygnie, formę opuszcza idea kobiety.
Nie kopia, ale idea właśnie. Bo wydestylowany z ciał żywych kobiet kształt osiągnął w manekinie nieznośną, niedostępną im doskonałość. Materia nadal jest tania i tandetna, ale kształtem manekiny biorą swoją zemstę za nieudolność ludzkiej demiurgii, która idealnej formy nie potrafi wypełnić równie idealnym tworzywem.
Nawet gdyby skopiować najzgrabniejszą modelkę, jej figura nie będzie się mogła równać z sylwetką manekina. Dłoń będzie zbyt duża, szyja zbyt krótka, kostka zbyt toporna.
Ciała manekinów, tak jak ciała kobiet, nie potrafią się oprzeć modom i trendom. W latach 50. i 60. były bujne jak kształty hollywoodzkich gwiazd, od początku lat 70. stale chudły, by pod koniec 80. nabrać chłopięcej wręcz sterylności. Dziś trend się odwraca. Wracają biusty i biodra.
Rzęsy sprowadza się z Chin. Peruki, kiedyś nieporadne, produkowane w Polsce z barwionych stylonowych nitek, dziś przywożone z Tajlandii, coraz doskonalej imitują kobiece włosy. A fryzura ma dla manekina znaczenie wielkiej wagi. To włosy i makijaż powodują, że dziesiątki identycznych, bo odbitych w jednej matrycy, twarzy nabierają indywidualności.
Karykatura mężczyzny bez harmonii pierwiastków
Bierna, plastyczna, żeńska natura materii sprawia, że łatwiej formuje się ona w kształt kobiety. Postać mężczyzny przybiera niechętnie i z ociąganiem. W gładkich wnętrzach form nie udało się jeszcze odnaleźć idealnych proporcji między pierwiastkiem piękności i męskości. Gdy w twarzy męskiego manekina przeważa pierwiastek piękna, natychmiast ujawnia ona kobiece rysy; gdy górę bierze pierwiastek męski, staje się karykaturą.
Nie jest do końca pewne, czy idealna harmonia tych pierwiastków w ogóle istnieje. Być może męska twarz źle znosi bezruch i bezczynność. Jedynym wyjściem dla męskich manekinów było odrealnienie na rzecz stylizacji; zarys, sugestia twarzy, zamiast jej nieudolnej kopii.
Ten sam los spotkał manekiny żeńskie, choć z przyczyn zupełnie odmiennych. Ich twarze stały się zbyt doskonałe. Spoglądając z wyższością i politowaniem na pełne defektów i usterek kobiety, zaczęły je onieśmielać zamiast zwabiać do nowych kreacji. W bezlitosnym rewanżu wiele manekinów pozbawiono głów zastępując je gałkami, kawałkami metalowej siatki, gniecionego papieru lub pozostawiając pustą, sterczącą groteskowo szyję.
Przez lata całe dominowała wśród manekinów rasa biała. Dopiero niedawno, pod presją politycznej poprawności, zaczęły one przybierać postacie Murzynek, Japonek, Indianek. Najnowsza, światowa tendencja, to wierne naśladownictwo. Dla sklepów z odzieżą młodzieżową stworzono serię manekinów generacji X, które do złudzenia przypominają grupę nastolatków z nowojorskiej lub paryskiej ulicy: zafarbowani na blond Murzyni, zielonowłose dziewczęta z kolczykami w nosach i wargach, chłopcy z bródkami a'la Kurt Cobain. Żadnego chłodu i wyniosłości; twarze jakby uchwycone na reporterskim zdjęciu w grymasach i uśmiechach.
Peerelowska masa tekturowo–papierowa
Takich manekinów jeszcze w Polsce nie ma. Może ze względu na nasz konserwatywny smak, a może brak ciągłości pokoleń wśród polskich manekinów. Niewiele z nich przeżyło wojnę. Z całego zastępu zaludniającego Dom Braci Jabłkowskich w Warszawie przetrwały tylko dwie potworkowate dziewczynki (postacie dzieci jeszcze gorzej niż męskie znoszą zamknięcie w nieruchomej materii). Ale i one wkrótce się zniszczyły i dziś można je oglądać jedynie na czarno–białym zdjęciu.
Pierwsze manekiny po wojnie przyjechały z Włoch. Była końcówka lat 60. Z wielką pompą otwierano na Ścianie Wschodniej w Warszawie Dom Towarowy Junior. Gazety pisały o wielkim sukcesie uspołecznionego handlu. Na Marszałkowską waliły tłumy oglądać nowo otwarty sklep i sprowadzone specjalnie na tę okazję, dawno nie widziane, manekiny – osiem ciepło uśmiechniętych blondynek i dwóch stojących sztywno na baczność mężczyzn (w tamtych czasach uznawano, że mężczyźnie nie przystoi zbytni luz).
Masa tekturowo–papierowa pokryta warstwą gipsu, z której były zrobione, kruszyła się, rozpadała. Gdy w latach 80. przyszedł kryzys, nie było już manekinów, nie było pieniędzy na zakup nowych, nie byłoby też w co je ubrać. W dekoratorni Domów Towarowych Centrum wspominają, jak z jednej beli bistoru układano wymyślne draperie, żeby zasłonić puste półki. Gdy trafiła się jakaś dostawa, wieszano ubrania na żyłkach, stojakach, kijach od szczotek. W najlepszym wypadku ugniatano z papieru albo wycinano z tektury coś na kształt ludzkiej sylwetki. Dla manekinów, którym do istnienia niezbędny jest luksus i dostatek, był to okres najgłębszego upadku.
Zbyt niskie biusty przełomu
W drugiej połowie lat 80. zaczęto produkować manekiny w Polsce – to był znak, że być może nadchodzą lżejsze czasy. Ale demiurgia wymaga wprawy i biegłości, więc nie od razu były to twory udane; zbyt niskie biusty, za szerokie ramiona, nie dość filigranowe dłonie. Twarze o groźnym, nieprzyjaznym wyrazie spoglądały z niechęcią na namolnych jeszcze wówczas klientów. Jednak bez wątpienia – szło ku lepszemu. Demiurdzy wprawiali się w kunszcie, kupcy bogacili.
Wreszcie na początku lat 90. polskie sklepy zaludniły się manekinami. Co więcej, nasze manekiny zaczęły kolonizować Wschód. Z Rosji, Ukrainy przyjeżdżały tiry po zastępy smukłonogich kobiet. Przestały przyjeżdżać dopiero niedawno. Dla znawców branży był to jawny i widomy symptom rosyjskiego kryzysu. Znawcy bowiem studiując pliki faktur i zamówień potrafią zgłębić zawiłe meandry rynku. Bez analiz uczonych ekonomistów i giełdowych prognoz, jedynie studiując owe pliki wiedzieli, że nas ten kryzys nie dotknie, bo obok zamówień na manekiny wystawowe pojawiły się liczne zamówienia na manekiny krawieckie.
A to oznacza, że Polkom nie wystarcza już gotowa konfekcja, że mają coraz bardziej wyrafinowany gust, a co więcej, coraz zasobniejsze portmonetki.
Śmierć manekinów w domach towarowych
Młodość manekina trwa dwa, góra trzy lata. Tyle właśnie budzi zainteresowanie piękna kobieta zastygła w jednej pozycji, o ciągle tym samym wyrazie twarzy, zanim ci, którzy na nią patrzą, znudzeni przestaną ją zauważać. Ale nie tylko nuda zagraża manekinom. Dotyka je nieuchronny proces niszczenia i rozpadu. Pierwsze ulegają mu dłonie. Mocowane na zbyt krótkich śrubach odpadają i pękają albo tłuką się jak szkło. Psują się zawiasy, bo każda zmiana kreacji wymaga odkręcenia ramion i nóg. Kurz wżera się w farbę nadając cerze niezdrowy odcień. Matowieją włosy. Odpryskuje emalia.
W małych butikach i galeriach manekiny żyją dłużej. Te z wielkich domów towarowych eksploatowane bezlitośnie, ratowane po utracie młodości zmianą peruk, korektami makijażu, sztukowaniem ubytków, rzadko dożywają dwudziestu lat. Na koniec spoczywają w zakurzonych zakamarkach składziku dekoratorni. Poddane zupełnej dezintegracji – półka nóg, półka dłoni, półka kadłubów – stanowią widok smutny i żałosny. A jednak nadto jeszcze ludzki, aby po prostu wyrzucić je na śmietnik.
Przykry incydent na balu manekinów
Zbyt jesteśmy przekonani o własnej doskonałości, by nie zakradł się w nas cień podejrzenia, że ludzka forma musi jakoś nasączać materię gipsu substancją uczuć i emocji; zbyt cenimy swój status, żeby nie pokusić się o nadanie figurze stworzonej na nasz obraz i podobieństwo choćby małej cząstki świadomości. Tak powstała mitologia manekinów, w której bezradni wobec wciąż nieudanych prób ożywienia tworzywa ożywiliśmy ich ducha.
Każda istota mająca pozory życia, a bez życia, odwołuje się do jakichś potęg nadzmysłowych – przekonywał Heinrich von Kleist. Schulz w „Traktacie o manekinach” kreśli apokaliptyczną wizję woskowych pałub, kadłubów z drewna i porcelany wyjących nocami i walących w ściany swych więzień.
Manekiny wywoływały uczucia złowieszcze, budziły niepokój, przerażały. „Czy groza, jaką tchną te istoty podobne nam, lecz najwidoczniej obdarzone duszą martwą, nie pochodzi stąd, iż są one absolutnie pozbawione wszelkiej tajemniczości? Że nie owiewa ich wieczność? – próbował tonować Maurycy Maeterlinck. – Czy ta groza nie ma źródła właśnie w braku grozy, którą każda żywa istota szerzy naokoło siebie, grozy tak nieuniknionej i tak zwykłej, że nieobecność jej przeraża nas tak, jak przerażałby człowiek bez cienia lub armia bez broni? A może źródła jej szukać należy w wyglądzie zwykłej naszej odzieży na ciałach bez przeznaczeń?”
Ale manekiny żyły już wtedy własnym życiem i wkrótce zaczęły z nas szydzić. Najpierw dyskretnie. Na obrazach Giorgio de Chirico milczące, nieruchome, pozbawione wyrazu, pojawiając się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach i kontekstach wytykają nam naszą sztuczność, kpią z cywilizacji wyjaławiającej świat ze wszystkiego, co naturalne i spontaniczne. Wreszcie bez pardonu wyrażają pogardę, obnażają i piętnują. Zgromadzone na balu, zorganizowanym nocą w pustych wnętrzach sklepowego magazynu, odprawiają sąd nad zabłąkanym tam przypadkowo człowiekiem i skazują go na karę śmierci.
Ten przykry epizod opisał Bruno Jasieński w dramacie „Bal manekinów”. „Ludzie? Przecież to tylko nasze nędzne kopie – drwi w mowie oskarżycielskiej manekin męski nr 6. – Śmiać mi się chce, kiedy patrzę na tych pokręconych idiotów. Chcą za wszelką cenę, aby garnitury leżały na nich tak samo idealnie jak na nas. Te homunkulusy każą krawcom spędzać bezsenne noce i wypychać watą to, czego im brak. Byle tylko upodobnić się do nas”.