Klasyki Polityki

OFE po chilijsku

Jako widz „Faktów” TVN czasami zastanawiam się, czy istnieją takie kraje, jak Argentyna, Australia, Chiny czy Indie, bo o nich ani mru-mru.

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 1 stycznia 2014 r.

W nocy z 15 na 16 grudnia wypatrywałem wiadomości z Chile, chciałem się upewnić, że wybory prezydenckie wygrała Michele Bachelet. Nasze portale internetowe miały co innego w głowie (głównie „zabili go i uciekł”), ale na stronie „New York Timesa” widniało czarno na białym: tak, córka generała Bachelet, który zmarł w pinochetowskim więzieniu, zmiażdżyła (62:38) córkę generała Fernando Matthei, członka junty wojskowej; podobno umiarkowanego, jeżeli coś takiego jak umiarkowany członek junty istnieje. Wybory w Chile i w ogóle sprawy międzynarodowe nie budzą w polskich mediach, i w narodzie, dużego zainteresowania, chyba że kryzys na Ukrainie lub inny przełom. Jako widz „Faktów” TVN czasami zastanawiam się, czy istnieją takie kraje, jak Argentyna, Australia, Chiny czy Indie, bo o nich ani mru-mru.

A szkoda, bo na przykład teraz, kiedy na biurku prezydenta Komorowskiego leży system OFE, może warto by zapoznać się dokładniej, jaki jest los podobnego systemu emerytalnego tam, gdzie on powstał, wprowadzony pod bagnetami i z inspiracji „Chicago boys”. W tym celu polecam historię Chile pióra doskonałego znawcy regionu Jarosława Spyry, która się właśnie ukazała. Reforma emerytalna była jednym z najważniejszych elementów konserwatywnej rewolucji, zwanej także neoliberalną. Po fatalnym eksperymencie socjalistycznym rządu Allende, pod skrzydłami junty do władzy doszli młodzi, wykształceni w USA w czasach Reagana i Thatcher, zwolennicy jak największej prywatyzacji i liberalizacji. (Notabene w świetnej skądinąd książce Spyra nie wspomina, kto przede wszystkim uwłaszczył się na galopującej prywatyzacji i denacjonalizacji).

Autorzy reformy przewidywali dwa filary systemu emerytalnego: państwowy oraz prywatny „fundusz emery­talny”, w którym obywatele deponowaliby comiesięczne składki. „Fundusz emerytalny – pisze Spyra – miał działać na zasadzie podobnej do kas oszczędnościowo-pożyczkowych. Aby zachęcić wojskowych, Chicago boys sugerowali, że fundusze emerytalne uwolnią państwo od troski o emerytów, którzy sami będą odpowiedzialni za swój los. Reforma miała wymusić na pracownikach dyscyplinę oraz nauczyć ich samodzielnego troszczenia się o swoją przyszłość. Fundusze, których zadaniem było pomnażanie depozytów obywateli przez odpowiednie inwestycje, miały przyczynić się do ekspansji gospodarczej kraju”.

Początkowo projekt reformy napotykał duży opór w juncie, powrócono do niego pięć lat po zamachu, w 1978 r., „gdy nikt już nie polemizował z receptami Chicago boys”. Projektem kierował José Pińera, minister pracy, który przekonywał juntę, że stary, klasyczny system emerytalny opierał się na niesłusznej „kolektywistycznej wizji człowieka i społeczeństwa”. Pińera mówił juncie: „Robotnik, który ma samodzielny rachunek i widzi, jak rosną jego oszczędności, co zależy od tego, w jakim stanie jest gospodarka, oczywiście będzie zainteresowany, aby ministrowie finansów byli kompetentni i odpowiedzialni, a parlamentarzyści nie uprawiali politykierstwa”. (Pinochet nie cierpiał politykierstwa oraz partii politycznych). Pracownik „nie będzie popierał rewolucji, ponieważ przemieni się we właściciela związanego z generalnym wzrostem dobrobytu narodu. W ten sposób strajki zostaną ograniczone”.

Reforma weszła w życie w 1981 r. Był to projekt w dużym stopniu ideologiczny, opierał się na indywidualnym wysiłku jednostki, kwestionował kolektywizm, odbierał państwu kontrolę nad emeryturami obywateli, kasował biurokratyczny system stworzony przez partie polityczne dla ich pożytku. Teraz pracownicy, a nie pracodawcy, mieli płacić składki. W 1984 r. już 70 proc. zatrudnionych należało do funduszy emerytalnych.

Projekt – pisze Spyra – miał jednak pewne słabości. Największe korzyści, w tym najwyższe emerytury, otrzymywaliby pracownicy o wyższych i średnich zarobkach. Gorzej zarabiający nie zdołaliby zebrać dostatecznie wysokiego wkładu, aby otrzymać emeryturę pozwalającą na przeżycie. Państwo musiało więc w przyszłości zapewnić im (co się i stało) emerytury minimalne. Poza tym system ignorował bezrobotnych i pracujących w szarej strefie. Ci pracownicy nie byli w stanie zapłacić nawet minimalnej składki i w konsekwencji nie mieli jakiejkolwiek emerytury.

System emerytalny, będący przez pewien czas wizytówką neoliberalnej gospodarki chilijskiej i jej perłą w koronie, cały czas sprawiał problemy. Kwestia powróciła po 20 latach, kiedy prezydentem po raz pierwszy została socjalistka Michele Bachelet (2005 r.). Jej najpoważniejszym wyzwaniem była zmiana systemu emerytalnego z 1981 r. Okazało się, że fundusze emerytalne w nie najlepszy sposób zarządzały powierzonymi im przez obywateli pieniędzmi. Twórcy reformy nie przewidzieli (bagatela!) kryzysów gospodarczych oraz mylnie zakładali, że dokonane inwestycje przyniosą większe zyski. System opierał się na nierealnym założeniu, że w Chile nie będzie bezrobocia.

Wielu Chilijczyków, zatrudnionych legalnie, nie płaciło składek. W takiej sytuacji okazało się, że 40 proc. zatrudnionych nie miałoby prawa do emerytury lub byłaby ona poniżej minimum socjalnego. Prezydent Bachelet doprowadziła do przyjęcia ustawy, która – pozostawiając sam system – pozwala państwu dopłacać do najniższych emerytur. Środki na to pochodzą ze specjalnego funduszu, gromadzonego z eksportu miedzi.

Polska nie jest jednak tak hojnie obdarzona przez naturę jak Chile w miedź czy Norwegia w ropę naftową. Dlatego przed ostateczną decyzją o OFE przydałaby się lepsza znajomość doświadczeń chilijskich. Nie tylko zresztą w tej dziedzinie. Chętnie pospierałbym się z Jarosławem Spyrą o ocenę odpowiedzialności Salvadora Allende za wojskowy zamach, który go obalił, a także o oblicze dyktatury, gdyż historia Chile, nawet najbardziej obiektywna i rzeczowa, bez willi Grimaldi, gdzie torturowano więźniów politycznych, i „karawany śmierci”, jest aż nadto beznamiętna. Lecz to może innym razem, przy kieliszku chilijskiego wina. Salud!…

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Radosław Sikorski dla „Polityki”: Świat nie idzie w dobrą stronę. Ale Putin tej wojny nie wygrywa

PiS wyobraża sobie, że przez solidarność ideologiczną z USA Polska może być takim Izraelem nad Wisłą. Że cała Europa będzie uwikłana w wojnę handlową ze Stanami Zjednoczonymi, a Polska jako jedyna traktowana wyjątkowo przez Waszyngton. To jest ryzykowne założenie – mówi w rozmowie z „Polityką” szef polskiego MSZ Radosław Sikorski.

Marek Ostrowski, Łukasz Wójcik
18.04.2025
Reklama