Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 13 czerwca 2009 r.
W ciągu jednego tylko dziennika telewizyjnego, 4 czerwca, usłyszałem z ust spikera parokrotnie, iż „zaczęło się w Polsce”, oprócz tego, że „Polska była pierwsza”, jak również że to nasze pierwszeństwo musimy uświadomić światu. Przyjemnie jest mieć dobre samopoczucie, gorzej, gdy popadać zaczynamy w manię wielkości.
Mój syn Staś miał we francuskiej szkole wielkie kłopoty z datą wybuchu II wojny światowej. Z domu wyniósł oczywiście pewność, że zaczęła się ona 1 września 1939 r. Data ta jednak nieznana jest w tym kontekście francuskim nauczycielom i podręcznikom. Dla nich 1 września rozpoczęła się lokalna wojna polsko-niemiecka, która przybrała charakter ogólnoeuropejski dopiero w chwili wypowiedzenia Niemcom wojny przez Francję i Anglię, a więc 3 września 1939 r. czy pewniej jeszcze 10 maja 1940 r., kiedy po „drole de guerre” państwa te weszły w realny konflikt militarny z Niemcami.
Dla porządku dodam, że w podręcznikach niektórych krajów europejskich podaje się też daty: 15 marca 1939 r., czyli inwazji hitlerowskiej na Czechy, albo 7 grudnia 1941 r., kiedy dopiero po wejściu do wojny Stanów Zjednoczonych osiągnęła ona wymiar rzeczywiście światowy, a nie jak dotąd europejski czy lokalnie azjatycki. Niektórzy sięgają nawet do 18 lipca 1936 r., początku wojny domowej w Hiszpanii, która przybrała przecież wkrótce międzynarodowy charakter i była niewątpliwie wstępem do przyszłych wydarzeń. Zasadności każdej z tych dat można bronić i każda uznawana jest w poszczególnych krajach za pewnik podawany uczniom do wierzenia. 1 września 1939 r. nie jest tu gorszy ani lepszy od innych propozycji i nie zmieni tego fakt, że jest w Polsce przedmiotem narodowej wiary.
Podobnie z „upadkiem komunizmu”. Rok 1968 i rozjechanie praskiej wiosny przez czołgi radzieckie, tak jak 1981 r. i siłowe obalenie nadziei związanych z Solidarnością pozbawiły złudzeń sympatyków reżymu radzieckiego w całej Europie. Międzynarodowy ruch komunistyczny przestaje praktycznie istnieć. We Francji, na przykład, notowania wyborcze komunistów spadają z ponad 20 do poniżej 5 proc. Schyłek już się zaczął. Potem będzie Okrągły Stół i wybory 4 czerwca 1989 r. w Polsce, aksamity w Czechosłowacji, rewolucja w Rumunii, upadek muru berlińskiego. Wszystko to było jednak możliwe jedynie w funkcji wstrząsów wewnątrz Związku Radzieckiego. Dlatego też ogromna większość historyków zachodnich za moment przełomowy uznaje podjęcie pierestrojki przez Gorbaczowa z konkretną datą 14 lipca 1988 r., kiedy na zjeździe przywódców bloku radzieckiego w Warszawie pierwszy sekretarz KC PZPR przyznał milcząco, iż doktryna Breżniewa nie ma już racji bytu.
Jaruzelski pierwszy, naciskany przez opozycję, wykorzystał sygnał z Moskwy, ale symbolicznym otwarciem nowej epoki stało się zgruchotanie muru berlińskiego. Polska była w tym wielkim procesie historycznym bardzo ważnym ogniwem, ale ogniwem właśnie. Nie my byliśmy jego praprzyczyną i nie my zwieńczeniem, co nie znaczy, że nie możemy być dumni z naszych osiągnięć i święcić triumfalnie naszych rocznic. Dlaczego jednak musi być to u nas traktowane konfrontacyjnie: my pierwsi, my lepsi, i świat musi nam przyznać to miejsce na podium.
Świat go jednak nie przyzna, gdyż w antypolskiej, podług prezydenta Lecha Kaczyńskiego, międzynarodowej opinii publicznej panuje przekonanie, że historia to nie zawody sportowe. Wszystko się tutaj zawęźla, akumuluje, maceruje... Są logiczne konsekwencje i zgoła nielogiczne przypadki. Jedne zdarzenia bardziej działają na wyobraźnię społeczną, inne, choćby i obiektywnie ważniejsze – mniej. Przypomnę słowa wielkiego prezydenta Niemieckiej Republiki Federalnej, Gustava Heninemanna, iż „w czasach, w których musimy żyć, mur berliński jest poniekąd błogosławieństwem. Nie pozwala bowiem zapomnieć. A wiemy wszyscy, jak łatwo zamknąć się we własnym, małym, ciepłym dostatku. Nie pamiętać”. Oto wymiar symboliczny muru. Uniwersalny, ponadniemiecki i dotyczący także Rzeczpospolitej. Czyż można się dziwić, że rocznica jego unicestwienia będzie obchodzona zapewne z większą pompą, liczbą szefów państw, głów koronowanych i fajerwerków niż wybory 4 czerwca 1989 r. w Polsce? Toż nie ma tu żadnej licytacji. Doprawdy nikt tu nie kradnie i nie chce kraść naszych polskich zasług. Redaktor Kraśko powtarzający w dzienniku telewizyjnym mantrę, że „byliśmy pierwsi”, jest mimo dumnego wytrzeszczu oczu i triumfalnych gestów jedynie żałosny. Niech mi wybaczy, że jego właśnie postponuję, ale doprawdy znudziło mi się już sięgać wyżej, gdzie w jakie trąby dmą, każdy słyszy.
Felieton ten ukaże się już po wyborach do Parlamentu Europejskiego. Po kampanii, która obróciła się w Polsce we wzajemne, małostkowe zwady nic z tematem elekcji niemające wspólnego. Bo czymże jest w najgłębszej istocie owa Europa? Wspólnotą! W końcu X w. jakiś Mieszko I wyłazi z buszu (podług kompetentnych historyków jego pradziadowie zachowywali już pozycję stojącą i nie łazili po drzewach) i przyjmuje chrzest „z rąk Dąbrówki”, Czeszki, czyli poddanej cesarza niemieckiego. Czesi bowiem zawdzięczają rzymski katolicyzm Niemcom. Ale z kolei Francuzi przyjęli prawdy rzymskiej wiary wcześniej niż Niemcy... W klasyfikacji tych tylko czterech krajów mamy porządek: 1. Francja, 2. Niemcy, 3. Czechy, 4. Polska. Jak widać Polska nie dostaje się nawet do półfinałów. Odpada w przedbiegach. A gdyby tak zapytać, skąd wzięła się polska kultura rycerska, sztuka romańska, gotyk, renesans... Żadnego miejsca na pudle...
Tyle że nasza dzisiejsza Europa nie tworzy dziwacznych klasyfikacji. Prezydenci Włoch czy Niemiec nie każą Polakom dziękować za Kraków albo Sandomierz. Berlusconi, choć wiele niespodzianek można by po nim oczekiwać, nie żąda, żebyśmy uznali, że Zamość to plagiat włoskiej myśli architektonicznej. Hiszpanom nie przychodzi do głowy, żeby im Polacy czapkowali za Kolumba, bez którego nie mielibyśmy atlantyckiego sojusznika i w perspektywie nieuzbrojonych rakiet Patriotów, bo tarczę w międzyczasie diabli wzięli. Nikt we wspólnocie europejskiej nie prosi Polaków (a wielu miałoby podstawę) o laudacje, laurki i złote medale. Wszystkim się bowiem zdaje, że w ogromnej ciągłości dziejów nie ma to żadnego znaczenia. Jest Europa naszą ojczyzną. Ale nie, my jesteśmy innego zdania. To nawet nie rocznicowe igraszki prezydenta z premierem ośmieszają nas w oczach Europy. To owa ambicja pierwszeństwa, którą uznać mają i Niemcy, i Ruscy, i Żydzi, i Kongo, i Argentyna, i Chiny.