Czas spędzony w szkole przez uczniów amerykańskich szkół publicznych nie jest całkowicie stracony. Szkoły te (POLITYKA 22) sprzyjają rozwojowi samodzielnego myślenia i pielęgnują poczucie wolności. Ci młodzi ludzie, którzy mają na to ochotę, mogą się nawet uczyć. Bezinteresowne umiłowanie wiedzy jest jednak wśród amerykańskich nastolatków (jak zresztą wśród wszystkich) uczuciem zdominowanym na ogół przez inne emocje związane z wiekiem dojrzewania. Kończą więc przeważnie szkołę średnią niedojrzali najczęściej 17-latkowie – przynajmniej pod względem edukacyjnym. To znaczy kończy ją mniej więcej 70 proc. młodzieży, reszta naukę porzuca, przynajmniej chwilowo, uznając, że siedząc w szkole marnuje młodość.
Kosztowna edukacja
Wytrwałych, którzy otrzymują dyplomy, jest co roku ponad 2,5 mln. 67 proc. z nich kontynuuje edukację w jednej z ponad 4 tys. szkół wyższych. W tym roku na rozmaitego typu uczelniach będzie studiować w sumie ponad 18 mln młodych (a także nieco starszych) Amerykanów. Niektóre z nich to dwuletnie szkoły przysposabiające do zawodu lub do dalszych studiów, lecz najważniejszą, specyficznie amerykańską instytucją akademicką jest prywatny 4-letni koledż (liberal arts college), w niewielkim stopniu przypominający polski uniwersytet. Koledż taki nie posiada nawet adekwatnej polskiej nazwy (kolegium nauk wyzwolonych?). Łączy cechy klasycznego liceum ogólnokształcącego, uniwersytetu i elitarnej szkoły z internatem. Według standardów tzw. Carnegie Classification szkoła wyższa spełnia stosowne kryteria akredytacyjne, jeśli przyznaje przynajmniej 40 proc. swych dyplomów bakałarza (licencjat) w przedmiotach ogólnokształcących – a zatem niezapewniających praktycznego przygotowania zawodowego.