Rafał Kalukin
17 października 2017
Wojna na teczki z PRL
Cienki cień PRL
Powidoki PRL wróciły w wojnie na teczki, toczonej przez otoczenie prezydenta Dudy z ministrem Macierewiczem. Szkoda, że fundamentalny kiedyś spór o stosunek do przeszłości doczekał się tak marnego aneksu.
Jak długo PRL może siedzieć w człowieku? To zależy od tego, czy delikwent się nawrócił na „dobrą zmianę”. Przed laty prawicowi ideolodzy nie bez racji wskazywali, że Szaweł mógł stać się Pawłem dopiero w wyniku aktu wyznania win i głębokiej skruchy. Teraz wystarczy wypełnienie deklaracji członkowskiej PiS i ślepa lojalność wobec Kaczyńskiego. A kto nadal tkwi po drugiej stronie politycznej barykady, tego przedawnienie z zasady nie obejmuje.
W ostatnich tygodniach ów obraz nieco się jednak zmienił.
Jak długo PRL może siedzieć w człowieku? To zależy od tego, czy delikwent się nawrócił na „dobrą zmianę”. Przed laty prawicowi ideolodzy nie bez racji wskazywali, że Szaweł mógł stać się Pawłem dopiero w wyniku aktu wyznania win i głębokiej skruchy. Teraz wystarczy wypełnienie deklaracji członkowskiej PiS i ślepa lojalność wobec Kaczyńskiego. A kto nadal tkwi po drugiej stronie politycznej barykady, tego przedawnienie z zasady nie obejmuje. W ostatnich tygodniach ów obraz nieco się jednak zmienił. Bo teraz nawet „swój” komuch nie zawsze może czuć się bezpiecznie. Może się przecież okazać, że ma niewłaściwego patrona. W takim razie należy zakładać, że zapomniana teczuszka z pożółkłymi kwitami rychło opuści bezpieczną przestrzeń archiwum. Najbardziej narażeni są rzecz jasna ci, których patron ma na pieńku z Antonim Macierewiczem. W obecnych realiach znaczy to tyle, że powinni się pilnować podwładni prezydenta Dudy. „W odróżnieniu od moich adwersarzy, nigdy nie używałem teczek do walki politycznej rozumianej jako personalna walka o władzę” – przekonywał Macierewicz Piotra Semkę w książce „Recydywa?”. Nie przywiązujmy się jednak zanadto do tych słów. Wojna na kwity Najlepszymi fachowcami od znajdowania kwitów dysponuje „Gazeta Polska”. To ona zaczęła kampanię atakiem na emerytowanego generała Czesława Juźwika z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, którego zresztą prezydent Duda jedynie przejął w spadku po poprzedniku. Czytelnik „Gapola” miał jednak prawo wpaść w radosny dygot przy lekturze artykułu „Dyrektor z BBN służył ludziom Moskwy”. Życiorys delikwenta bowiem jak spod resortowej igły. Ojciec i brat służyli w bezpiece, on sam jako młody żołnierz aplikował do Wojskowej Służby Wewnętrznej. Wykonywał mroczne zadania, o których nic nie wiadomo. I awansował, kolekcjonując laurki za właściwą postawę ideowo-polityczną. Życiorys człowieka w zasadzie kończy się w 1989 r.; był wtedy nieco po trzydziestce. Kolejne trzy dekady służby widać niewiele już mogły wnieść, więc redakcja uznała, że nie ma sensu się nad nimi rozwodzić. Tym sposobem Juźwik został skutecznie odstrzelony. Pałac nie miał argumentów, aby go bronić. Zbagatelizowano znaczenie generała i tłumaczono, że prezydent nie ma instrumentów do weryfikowania przeszłości podwładnych w mundurach. I że to MON powinno poinformować, co siedzi w papierach. Macierewicz odparł na to, że ministerstwo już dawno sygnalizowało o problemach kadrowych w BBN, ale szef Biura Paweł Soloch z nieznanych – i w domyśle: nieprzypadkowych – względów nie chciał słuchać. Chwilę później „Gazeta Polska” wyprowadziła następny cios. Bohaterami materiału „Kolejni komuniści u Pawła Solocha” byli tym razem płk Mirosław Wiklik (u schyłku PRL oficer polityczny), Waldemar Kozicki (należał do partii i jeszcze w 1989 r. wnioskował o studia wojskowe w ZSRR) i Maciej Czulicki (w PZPR pochwalono go za „duże umiejętności agitatorskie”). Soloch zbeształ pismo za produkcję „telenoweli według scenariuszy nasuwających skojarzenia z wojną hybrydową w rosyjskim stylu”. Szef BBN przy okazji odwinął się, że generałowie z „tego typu powiązaniami” pojawiają się także w innych miejscach, choćby w MON. Chodziło o gen. Bogusława Samola, którego Macierewicz powołał na stanowisko konsultanta Strategicznego Przeglądu Obronnego. BBN już wcześniej informowało, że to trefna postać, skoro kończyła akademię wojsk pancernych w Moskwie. Po ataku „Gazety Polskiej” na BBN nastąpił jednak ostrzejszy kontratak, w wyniku którego wysypało się kilka szkieletów z Macierewiczowskiej szafy. Onet poinformował, że dowódca Wielonarodowej Dywizji Północ-Wschód w Elblągu gen. Krzysztof Motacki był w 1989 r. na kursie rozpoznania wojskowego w Moskwie, organizowanym ponoć przez GRU. Resort niezbyt szczęśliwie bronił się potem, tłumacząc, że przed nominacją poddano Motackiego badaniu wariografem. Później „Fakt” dołożył swoje trzy grosze, podając, że Macierewicz toleruje w licznych ataszatach wojskowych (w Atenach, Budapeszcie, Tbilisi, Ammanie, Erywaniu, Belgradzie) oficerów z przeszłością w WSI. Akurat ministrowi obrony i dawnemu likwidatorowi WSI taka niefrasobliwość nie powinna się przydarzyć. Tłumaczył przecież nie tak dawno redaktorowi Semce: „Często mówi się, że trzeba tolerować jakiegoś funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa czy WSI, będącego wysokim dygnitarzem służb specjalnych już w niepodległej Polsce, bo on ma dobre kontakty z Amerykanami. (…) W związku z tym twierdzi się, że należy go akceptować, mianować szefem takiej to a takiej służby itp. Nie zgadzam się z tym, bo to samousprawiedliwianie własnej bezradności…”. Peerelowskie złogi Faktycznie waga tych zarzutów jest mocno zróżnicowana. Studia na moskiewskich akademiach wojskowych nie są kompromitujące. Kierowano tam najzdolniejszych. Szkoły, w której mogliby się profesjonalnie rozwinąć, u nas nie było. I nadal nie ma, tyle że teraz wysyła się ich do Waszyngtonu. Inaczej wyglądają sprawy, gdy chodzi o kursy GRU – tam już trafiały osoby najwyższego zaufania. Prawicowemu odbiorcy, świetnie wytrenowanemu w przyswajaniu insynuacji z Moskwą w tle, oczywiście nie robi to specjalnej różnicy. Nie obiektywne racje są tu istotne, lecz utrwalane latami wewnętrzne kody i subiektywne kryteria. Zupełnie inaczej to wyglądało w pierwszych latach transformacji. Jarosław Kaczyński twierdził w rozmowie z Teresą Torańską, że polskiemu społeczeństwu „trzeba coś dać, bo ma poczucie ogromnego dyskomfortu ekonomicznego i moralnego”. Odpowiedzią na pierwszą bolączkę miała być – wedle ówczesnych planów Kaczyńskiego – powszechna prywatyzacja na wzór czeskiej kuponovki. I co z dzisiejszej perspektywy może się okazać zaskakujące, tę sprawę traktował priorytetowo. W roli remedium na dyskomfort moralny widział z kolei lustrację i dekomunizację. Do których stosunek miał zdecydowanie instrumentalny. Inaczej niż Jan Olszewski, który stawiał patetyczne pytanie: „Czyja będzie Polska?” (w domyśle: oby nie agentów), Kaczyński wcale nie ukrywał, że nie jest wielkim admiratorem otwierania teczek. Podobnie zresztą było z dekomunizacją. Wpisanie tego hasła do deklaracji programowej PC zaproponować na zjeździe miał pewien lokalny działacz z Rzeszowa, a prezes – jak potem tłumaczył – „nie mógł powiedzieć »nie«, bo miałby cały kongres przeciw sobie”. Za pierwszych rządów PiS (2005–07) diagnoza z początku lat 90. została rozwinięta i opancerzona, aby uwiarygodnić rysujący się nowy podział. Wojna z Platformą i elitami III RP wymagała połączenia obu wątków – ekonomicznego i moralnego. Liberałowie odpowiedzialni za ekonomiczną pauperyzację społeczeństwa zostali teraz zrównani i utożsamieni z moralnie wciąż nierozliczonymi postkomunistami. Najpełniej wyraziła ten zabieg słynna mowa o tym, że oni stoją tam, gdzie stało ZOMO. Po katastrofie smoleńskiej doszedł jeszcze zarzut rzekomej współpracy z Rosją. Ulubionym sportem „GP” było drążenie powiązań „Komoruskiego” z WSI. Dziś jednak to nie Moskwa, ale Bruksela i Berlin są negatywnymi punktami odniesienia. Opozycję nieustannie oskarża się o „donoszenie na Polskę” w zachodnich stolicach. Podważając reguły liberalnej demokracji, PiS, chcąc nie chcąc, przyswaja za to elementy putinowskiej „suwerennej demokracji”. Przy okazji rządzący rehabilitują niektóre instytucjonalne rozwiązania z PRL, zwłaszcza w szkolnictwie. Co mocno komplikuje moralną ocenę tamtych czasów. Stare postulaty oczyszczania państwa z „peerelowskich złogów” dziś co najwyżej służą więc jako uzasadnienie czystek kadrowych – w dyplomacji, aparacie skarbowym, służbach specjalnych, wojsku. Nieprzypadkowo Jarosław Gowin próbuje uwiarygadniać swoją reformę szkolnictwa wyższego atrakcyjną dla twardego PiS propozycją lustracji kadr akademickich. Wątpliwe jednak, czy to wystarczy. Odbywa się co prawda symboliczna dekomunizacja pomników i patronów ulic. Ale już skrajnie niesprawiedliwa ustawa radykalnie tnąca emerytalne uposażenia osób, które otarły się o pracę w dawnym MSW – jak można mniemać – uchwalona została głównie po to, aby szachować opozycję. Od tej pory „Wiadomości” TVP niemal każdy protest społeczny przeciwko rządom PiS kojarzą bowiem z rzekomą obroną esbeków. To już tylko grubo szyta propaganda. Ale czy działa? I na kogo? Trudno to jednoznacznie określić, gdyż ośrodki sondażowe rzadko pytają o PRL, najwyraźniej uznając temat za zamknięty. W badaniu CBOS z 2009 r. (jak do tej pory ostatnim w tej kategorii) 44 proc. Polaków oceniło Polskę Ludową pozytywnie, a 43 proc. – negatywnie. Ponad trzy czwarte uznało, że czas zakończyć rozliczenia. Swoje uczynił zapewne czas i wejście w dorosłość pokolenia, dla którego PRL to archeologia. Lecz trudno byłoby też przecenić wpływ lustracji realnej, która osiągnęła apogeum w połowie pierwszej dekady XXI w. Umieszczona w internecie lista Wildsteina (będąca po prostu imiennym wypisem katalogów IPN) z początku generowała ogromny ruch. Polacy z wypiekami na twarzy wyszukiwali członków rodzin, sąsiadów i znajomych, osobistości życia publicznego, samych siebie. Poparcie dla wielkiej lustracji powróciło wtedy do wysokich poziomów z połowy lat 90. Prawicowe media natychmiast zaczęły regularnie serwować teczkowe rewelacje. Oczekiwania publiczności były zresztą spore. Od niepamiętnych czasów prawica wbijała przecież Polakom do głowy, że struktury III RP przeżarte są peerelowską agenturą. Kilka karier faktycznie się wtedy załamało, lecz w zmasowanej kanonadzie zdecydowanie przeważały ślepaki. Już w 2007 r. ponad 70 proc. Polaków pytanych przez CBOS stwierdziło, że lustracja jest tematem zastępczym, interesującym głównie polityków. Za rządów Platformy najwyraźniej kiepsko było z agentami, zabrano się więc do tropienia rodzinnych koneksji. „Resortowe dzieci” o mediach III RP – autorstwa stale biwakującego w czytelni IPN tercetu autorów „GP” – okazały się nawet wydawniczym bestsellerem, wykraczającym swym zasięgiem poza ówczesne prawicowe getto. Dla większości czytelników była to jednak jednorazowa przygoda z tzw. drugim obiegiem. Bo choć zawzięcie na prawicy ubierano książkowe denu
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.