Kraj

Co mamy z wielkiej modernizacji wojska? Niewiele

Polska nie ma wielu zdolności obronnych. Polska nie ma wielu zdolności obronnych. 30th MED / Flickr CC BY SA
Po pięciu latach od uruchomienia planu modernizacji polskiej armii nie widać przełomu w technologiach ani sile ognia.

To nie oznacza, że modernizacji nie ma lub że nowoczesne wersje znanych od dekad systemów uzbrojenia nie są Polsce potrzebne. Wręcz przeciwnie, dostosowanie kalibrów artylerii do NATO-wskich (Krab), automatyzacja wozów wsparcia ogniowego piechoty (Rak), a nawet nowa broń osobista (MSBS Grot) – wszystko to stanowi postęp w swoim obszarze zdolności bojowych, przy okazji napędzając innowacje i modernizację w przemyśle zbrojeniowym. Ale systemowo – zamiast zapowiadanego i spodziewanego skoku w przyszłość – posuwamy się naprzód bardzo powoli.

Plan Modernizacji Technicznej Sił Zbrojnych RP pięć lat po starcie bez sukcesu

Ogłoszony jesienią 2012 roku i wprowadzony w życie niemal dokładnie pięć lat temu „Plan Modernizacji Technicznej Sił Zbrojnych RP na lata 2013–2022” właśnie taki skok zapowiadał. Nie twierdzę, że go w pełni umożliwiał, bo wszyscy już wiemy, że i wspierające go plany finansowe były prawdopodobnie przynajmniej o połowę za małe, i możliwości realizacji przyjętych wtedy zamierzeń, delikatnie mówiąc, przeceniono. Jednak w PMT 2013–2022 dostrzeżono potrzebę technologicznego skoku i przestawienia wojska ze stylu funkcjonowania właściwego dla wieku XX na wymogi stawiane przez pole walki wieku XXI. A było to zaledwie chwilę po pierwszej odsłonie nowej fali wojen – mówię rzecz jasna o konflikcie rosyjsko-gruzińskim – i zanim Rosja w pełni pokazała światu swoje odbudowane zdolności manewru, rozpoznania, rażenia, wzmacniania informacyjnego i maskowania rzeczywistych intencji. Rosyjskie inwestycje w systemy walki były jednak dobrze widoczne dla wojskowych analityków, stąd priorytety PMT podyktowane ochroną przed najgroźniejszą bronią potencjalnego przeciwnika, utrudniające mu wykorzystanie zaskoczenia, zwiększenie szybkości reakcji sił własnych oraz komunikacji między nimi – wreszcie dystansu oraz skuteczności odpowiedzi zbrojnej.

Gdy z takiego strategicznego poziomu spojrzymy na rezultaty realizacji planu po pięciu latach od jego startu, zauważymy, że w zasadzie w żadnej z tych dziedzin nie osiągnięto punktu przełomowego. Nie udało się uruchomić tych zamówień, które miały dać Wojsku Polskiemu – a i to dopiero po ich pełnej realizacji, wdrożeniu, wyszkoleniu żołnierzy i przećwiczeniu – zdolności dorównujące lub przewyższające zdolności bojowe potencjalnego przeciwnika, w praktyce sił Zachodniego Okręgu Wojskowego Federacji Rosyjskiej. Co więcej, część programów gwarantujących w perspektywie takie możliwości została zatrzymana, a ich nowe wcielenia są na bardzo wczesnym etapie. Innymi słowy, czas został już stracony, a jak wiadomo jest to jedyny zasób, którego nie da się odtworzyć.

Broń dalekiego zasięgu, czyli brakujące kły Polski

I tak, zaczynając od broni mającej przynieść największy wzrost siły rażenia, nie udało się zawrzeć kontraktu na wyrzutnie rakietowe ziemia–ziemia Homar. W zależności od dostawcy miały one zawierać paletę różnorakiej amunicji rakietowej o zasięgu od kilkudziesięciu do 300 km, w tym pociski balistyczne.

W intencji twórców PMT miał to być najpotężniejszy z „kłów Polski”, jak obrazowo nazwano broń dalekiego zasięgu mającą przede wszystkim odstraszać, a w razie wybuchu wojny – gwarantować zdolności odwetowe. Drugim z takich przełomowych systemów miały być pociski manewrujące zasięgu minimum 800 km na okrętach podwodnych Orka. O ile taktyczne rakiety ziemia–ziemia to dla polskiej armii lądowej nic nowego – za czasów Układu Warszawskiego ich używano – o tyle pociski cruise wystrzeliwane spod wody oznaczałyby rewolucję nie tylko w zdolnościach, ale i doktrynie wojennej.

Drugi kieł jednak przez pięć lat też nie wyrósł. Najbardziej dalekosiężną bronią pozyskaną w tym okresie były samosterujące pociski lotnicze JASSM–ER o zasięgu 1000 km. Tylko że w przeciwieństwie do rakiet wystrzeliwanych z lądu nie ma mowy o przekazaniu Polsce tej technologii, są od nich znacznie droższe, a liczba nosicieli – samolotów F-16 – jest bardzo ograniczona. Na potrzeby obrony wybrzeża zakupiono dwa dywizjony rakiet NSM o zasięgu 200 km, zdolnych razić cele na morzu i lądzie – np. w Obwodzie Kaliningradzkim. Ten system znalazł się w PMT w wyniku kontynuacji wcześniejszych planów i został podtrzymany, co wcale nie było regułą przez ostatnie lata.

Brak własnych satelitów to strategiczna ślepota

Polsce nie udało się wdrożyć planów budowy strategicznych – jak na naszą miarę – środków rozpoznania z powietrza i kosmosu. Budowa dwóch satelitów rozpoznania obrazowego na potrzeby wojska utknęła na etapie analiz, choć miała być zlecona w 2016 roku. Satelity są niezbędnym elementem systemu rozpoznania i wskazywania celów na dalekie odległości, zwłaszcza gdy chodzi o cele zmieniające położenie i realizację misji pod presją czasu.

Własne satelity dają dodatkowo niezależność od danych dostarczanych przez sojuszników, a więc zwiększają wiarygodność narodowego odstraszania. Potencjalnemu przeciwnikowi mówią bowiem, że mamy nie tylko zdolność uderzenia w strategiczny cel, ale i wypatrzenia go. Zakup bezzałogowców rozpoznawczych dużego zasięgu również został przełożony na następną dekadę, choć w planie z 2012 roku miał priorytet, a umowę przewidywano w 2014. To paradoks, bo właśnie programy dronowe – cieszące się wtedy silnym politycznym wsparciem obozu prezydenckiego – wydawały się najprostsze w realizacji. W kraju mieliśmy doświadczonego producenta systemów taktycznych, a te dalszego zasięgu mogliśmy pozyskać od bliższych czy dalszych sojuszników. Rynek był rozpoznany, propozycje na stole, trwały rozmowy, pod poszczególne programy podpinano już nawet nazwy konkretnych produktów. A mimo to się nie udało.

W efekcie Polska nie ma możliwości samodzielnego użycia uzbrojenia dalekiego zasięgu i musi korzystać ze środków sojuszniczych, zarówno satelitarnych, jak i platform bezzałogowych.

Dziurawy parasol

Określany mianem absolutnie priorytetowego program operacyjny obrony powietrznej i antyrakietowej, mający dać Polsce nowoczesną, połączoną, warstwową ochronę przed atakiem z powietrza, nie wyszedł do tej pory poza bliski zasięg. W ostatnich pięciu latach zamówiono jedynie rakiety Grom/Piorun o zasięgu do 6 km do wyrzutni naramiennych, systemów artyleryjsko-rakietowych Pilica do ochrony lotnisk i do mobilnych systemów bliskiego zasięgu Poprad.

Trudno jednak uznać to za sukces tych programów, gdyż oba – stosunkowo mało skomplikowane i niezbyt kosztowne w porównaniu z resztą – notują kilkuletnie opóźnienie wobec planu z 2012 roku. Nie ruszył program obrony powietrznej krótkiego zasięgu Narew, mimo że pięć lat temu to on miał być wprowadzany najpierw, przed bardziej skomplikowaną i nieporównanie droższą Wisłą. Obecnie dostawy systemu Narew przewiduje się od 2025 roku, czyli sześć lat później niż było w planie. Na finiszu są za to negocjacje w sprawie systemu średniego zasięgu Wisła, dającego Polsce – po raz pierwszy w historii – zdolność zwalczania pocisków balistycznych przeciwnika.

Antyrakietowa tarcza miała, jak pamiętamy, uzupełniać rakietowy miecz. Przeciwnik miałby świadomość, że nie tylko jego atak może okazać się mniej skuteczny niż zakładał, ale i nasz kontratak będzie dotkliwy w skutkach. Jednak w ciągu pięciu lat nie udało się zamówić ani miecza, ani tarczy. Choć ta ostatnia umowa zapewne będzie podpisana wiosną, trzeba mieć świadomość, że dotyczy tylko dwóch baterii opartych na wychodzącej z użycia technologii radarowej i nie da Polsce technologii do samodzielnej produkcji rakiet.

Przełomowa pod względem technologicznym ma być jednak druga faza kontraktu, która dopiero będzie negocjowana, a jej realizacja to perspektywa połowy następnej dekady, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Tu trzeba zastrzec, że deklarowane w chwili ogłoszenia PMT terminy zawarcia umów na systemy obrony powietrznej były nadzwyczaj optymistyczne – lub całkowicie nierealistyczne. Mimo to na półmetku 10-letniego okresu planistycznego jesteśmy mniej zaawansowani niż mogliśmy być.

Cyfrowe zakłócenia

Podobny optymizm cechował plany dotyczące ucyfrowienia pola walki, czego najważniejszym etapem miał być system BMS Rosomak. W 2012 roku zakładano, że umowę da się podpisać rok później, a za dwa lata od niej zacząć dostawy. Tymczasem najpierw trzy lata trwały analizy i przygotowanie postępowania, a potem zostało ono skasowane przy rzucanych naokoło oskarżeniach o zmowę, spisek, korupcję i wszystko co najgorsze.

Zamówienie na cyfrową sieć łączności, rozpoznania i kierowania walką wojsk lądowych powierzono PGZ, która nie miała jednak gotowego rozwiązania i teraz ciągle je dopracowuje. Podpisanie umowy na BMS planowane jest teraz na wiosnę, a dostawy mają być szybko uruchomione – to jednak znowu tylko plan.

Kilkuletnie opóźnienie notuje też system Tytan mający wpinać w sieć łączności i dowodzenia pododdziały piechoty i pojedynczych żołnierzy. Jedynym na lądzie zaawansowanym systemem łączności i kierowania ogniem dysponuje artyleria, co nie gwarantuje Polsce wymaganego poziomu świadomości sytuacyjnej i zdolności komunikacyjnych w tym najważniejszym środowisku walki. BMS miał być zaczątkiem cyfrowej sieci, która miała rozrastać się od batalionów wzwyż szczebli dowodzenia, ale i w dół. Dawałby skokowy przyrost świadomości sytuacyjnej dowódców i przyspieszał przetwarzanie informacji.

Gdyby plan z 2012 roku został zrealizowany, system byłby montowany na Rosomakach od 2016 roku, nawet gdyby ziściły się zamiary MON po zmianie politycznej, byłby dostarczany od tego roku. Kiedy faktycznie będzie – trudno dziś ocenić, mimo powszechnie deklarowanej świadomości znaczenia łączności i wymiany danych na współczesnym polu walki.

Uziemione śmigłowce

Bilans niepowodzeń systemowego przeskoku generacyjnego w systemach uzbrojenia wypada zakończyć ulubionym tematem wszystkich, którzy modernizację wojska obserwują z doskoku – śmigłowcami.

Jak wszyscy zbyt dobrze wiemy, w 2016 roku skasowany został zakrojony na dużą skalę program zakupu śmigłowców wielozadaniowych, mających odnowić zdolności szybkiego przerzutu wojsk aeromobilnych i odtworzyć potencjał marynarki wojennej w zakresie zwalczania okrętów podwodnych oraz morskiego poszukiwania i ratownictwa.

Szybkość manewru redukuje zdolność przeciwnika do wykorzystania czynnika zaskoczenia, daje też tę przewagę własnym siłom specjalnym. Przyjęte w 2012 roku założenie wspólnej platformy dla wielu mniej lub bardziej wyspecjalizowanych typów maszyn przegrało jednak z opcją różnych typów śmigłowców dla różnych zadań. W 2017 roku postanowiono o zakupie maszyn dla wojsk specjalnych i marynarki wojennej, z których żadne nie zostały do tej pory zamówione. Po upływie roku od otwarcia postępowania nie byłoby to żadną tragedią, gdyby nie świadomość zmarnowania czterech lat wcześniejszych. Przy małej skali nowego zamówienia (maks. 16 śmigłowców) pod znakiem zapytania stoi uruchomienie produkcji kupowanych typów śmigłowców w kraju, co miało być przełomem w ówcześnie prowadzonym przetargu.

Nawet jeśli dostawcami ostatecznie zostaną firmy mające w Polsce swoje fabryki, to wątpliwe, by zdecydowały się na produkcję w nich zaledwie kilku śmigłowców, znacznie odbiegających konfiguracją od bazowego typu czy też typu w ogóle w Polsce nie produkowanego.

Innym aspektem zaistniałej sytuacji jest to, że o ile zerwany przetarg przewidywał oddanie kontroli nad montownią w państwowe ręce, o tyle sprywatyzowane polskie fabryki należące obecnie do globalnych potentatów raczej nie oddadzą potencjału produkcyjnego pod kontrolę państwa dla zaledwie kilku maszyn. Fiasko planu montowania w Polsce wielozadaniowych śmigłowców wojskowych utrudni też ewentualną polonizację produkcji maszyn uderzeniowych, których pozyskanie jest zresztą również we wstępnej fazie, mimo że formalnie uzyskało priorytet już w 2014 roku. Tak więc plan technologicznego przeskoku w śmigłowcach także przez ostatnie pięć lat się nie powiódł.

Dlaczego się nie udało?

Szczegółowe zbadanie przyczyn niepowodzenia realizacji Planu Modernizacji Technicznej w zakresie kluczowych systemów uzbrojenia wymagałoby wielomiesięcznych studiów i – wybaczcie – przekracza możliwości autora. Ale większość obserwatorów tego procesu zgadza się, że poza kwestiami politycznymi, tj. różnej wizji zbrojeń, na przeszkodzie stoi sam system zamówień. Zbyt duża liczba jego aktorów, rozwlekły etap analityczno-koncepcyjny, postępowania przetargowe, w których prawo wymusza przewlekłość. Od tych ostatnich coraz częściej się odchodzi, ale jakoś nie przyspiesza to rezultatów.

Z kolei prace badawczo-rozwojowe nad nowymi konstrukcjami budowanymi w kraju też nie korespondują z pilnością potrzeb wojska. Napisano na ten temat setki artykułów, ale wniosków chyba nikt nie wyciąga. W bardzo wielu przypadkach z powyższej listy jest też tak, że zdefiniowane w dokumentach wymagania wojska nie są do spełnienia przez żadne istniejące na rynku zbrojeniowym systemy, nawet dostarczane przez globalnych liderów. Ambicje mają zaś swoją cenę, w pieniądzu, czasie i wysiłku technologicznym – a czasem w porażce planów i powrocie do punktu wyjścia, najczęściej bliskiego zeru. Przekładając to stwierdzenie na powyżej opisane systemy uzbrojenia, każdy z nich jest dostępny jako „produkt z półki”, dostarczany czy to przez sojuszniczy rząd, czy przez producenta. Wystarczy go zamówić i kupić, zamiast zamawiać i kupować.

Wiele krajów, w tym z naszego bezpośredniego i nieco dalszego sąsiedztwa, poszło tą drogą w celu pozyskania zdolności bojowych, które na ich skalę potrzeb i ambicji są kluczowe. Dlaczego my nie możemy?

Czy straciliśmy złoty czas?

Na koniec jeszcze jeden aspekt, ekonomiczny. Polska chlubi się – i słusznie – spełnianiem wymogu NATO i przeznaczaniem na obronność 2 proc. PKB, jeszcze bardziej ustawowo zapisanym planem wzrostu tych wydatków do 2,5 proc. do roku 2030. Ale przywiązanie poziomu wydatków do tego wskaźnika ekonomicznego ma swoje wady. W czasie okresów prosperity wymusza nominalną eksplozję wydatków obronnych, lecz gdy tempo wzrostu PKB spada lub nadchodzi recesja, długoletnie plany rozwoju wojska cierpią. Polska ma za sobą takie doświadczenie. Wiele danych z gospodarki i tzw. konsensus rynkowy wskazuje, że obecny okres szybkiego wzrostu właśnie osiągnął szczyt i dynamika PKB będzie hamować.

Owe na sztywno zapisane 2 proc. nadal będzie kwotą rosnącą, tyle że wolniej. Szacunki ministerstwa finansów, na których oparto prognozę wydatków obronnych, uwzględniają ten spadek – pytanie, czy się sprawdzą i w jakim stopniu. Innymi słowy, czy przypadkiem nie zmarnowaliśmy okresu, w którym pieniędzy w budżecie nie brakuje, by zmodernizować kluczowe obszary wojskowości? Jeśli za pięć lat wzrost gospodarczy spadnie w okolice stagnacji, kto pozostanie przekonany do rozbuchanych – wtedy tak będzie się wydawać – wydatków na wojsko? A przecież państwo ma tyle innych potrzeb, od programów socjalnych po niedawno obiecany – o wiele dynamiczniejszy niż w przypadku wojska – wzrost finansowania ochrony zdrowia.

To też są dylematy strategiczne, tyle że w innym ujęciu. Czy ktoś zastanowił się nad ich zestawieniem ze strategicznymi zdolnościami wojska? Mam nadzieję, że tak.

Czyja to wina?

Na koniec usprawiedliwienie. Nie widać w tym tekście nazwisk: Macierewicz, Siemoniak, Kownacki, Mroczek, Duda (b. szef Inspektoratu Uzbrojenia), Pluta (obecny) i dziesiątek innych, tak czy owak powiązanych. Celowo. Zawieszam refleksję o pięciu latach bez przełomu w modernizacji wojska w systemowej... próżni. Bo ostatecznie okazuje się, że to jest „wina” i wszystkich, i nikogo. Każdy z czasowo pełniących funkcję lidera systemu mógł, przy odpowiednim poziomie determinacji, podjąć decyzję, która posuwałaby cały proces o krok naprzód, a siły zbrojne wyposażała w pewien znaczący zakres zdolności. Jak widać, na wielu z tych etapów zaistniało zawahanie, brak wiary co do kierunku, jego zmiana czy pauza w procedurach.

Nie wnikam w intencje, powody, przyczyny. Interesuje mnie – na potrzeby tego artykułu – skutek. A ten jest taki, że Polska nie ma wielu zdolności obronnych, na które i tak czekała zbyt długo i które znacząco podniosłyby nasz poziom bezpieczeństwa w obliczu nieprzewidywalnego rozwoju sytuacji poza naszą kontrolą. Co pozostawiam pod rozwagę Państwu, Obywatelom Rzeczpospolitej Polskiej.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama