Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

PiS gra w okręty. Poszło o australijskie fregaty

Państwowa PGZ Stocznia Wojenna (dawniej Stocznia Marynarki Wojennej) w Gdyni ma dostarczyć okręt ratowniczy za 750 mln zł. Państwowa PGZ Stocznia Wojenna (dawniej Stocznia Marynarki Wojennej) w Gdyni ma dostarczyć okręt ratowniczy za 750 mln zł. Nikodem Nijaki / Wikipedia
Minister spraw morskich skrytykował planowany zakup używanych okrętów z Australii. Tyle że do tej pory PiS wstrzymywał budowę nowych jednostek bojowych w polskich stoczniach.

Zgodnie z opisanymi na łamach POLITYKA.PL przewidywaniami właśnie wybuchła awantura o używane okręty Adelajda, które Polska zamierza kupić od Australii. Skala sporu jest jednak dużo szersza niż dość przewidywalne w treści publikacje w różnych źródłach prasowych – objęła bowiem nawet rząd. Zakupowi okrętów ostro przeciwstawił się minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk. Wyraził tak niezadowolenie lobby stoczniowego z decyzji uzgodnionej między MON a prezydentem. Sprzeciw Gróbarczyka decyzji Andrzeja Dudy i Mariusza Błaszczaka zapewne nie zmieni, ale unaocznia pułapkę, w jakiej znalazł się rząd PiS wskutek własnych obietnic, działań i zaniechań – a także obciążający poprzednie ekipy brak strategicznego podejścia do powiązań przemysłu stoczniowego z interesami morskimi kraju.

Czytaj także: Fatalny stan polskich okrętów

Umowa na adelajdy przesądzona

„Nie zgadzamy się z tym, aby pozyskiwać stare jednostki australijskie i w ten sposób hamować proces budowy w polskich stoczniach nowych okrętów obronnych typu korweta w ramach programów Czapla i Miecznik” – powiedział minister Gróbarczyk w rozmowie z „Portalem Stoczniowym” w piątek. Jego wywiad nastąpił po serii wypowiedzi przedstawicieli prezydenta i wojskowych potwierdzających trwające wiele miesięcy domysły i przecieki, że umowa na adelajdy jest w zasadzie przesądzona, a jej parafowanie – w formie listu intencyjnego – nastąpi w trakcie nadchodzącej wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Australii. Duda na Antypody wylatuje w czwartek po południu. W środę, w czasie uroczystości święta Wojska Polskiego, na pewno będzie o tym mówił, a więc jego ludzie – i sprzyjający jego wizji wojskowi – od tygodnia przygotowują Polaków na przyjęcie niemal 30-letnich fregat z drugiej ręki.

W ostatnich dwóch tygodniach za fregatami wypowiedzieli się m.in. szef BBN Paweł Soloch i jego zastępca Dariusz Gwizdała, doradca prezydenta do spraw zagranicznych Krzysztof Szczerski, co naturalne, oraz rzadko udzielający wywiadów dowódca operacyjny rodzajów sił zbrojnych gen. broni Sławomir Wojciechowski i dowódca komponentu morskiego kontradmirał Krzysztof Jaworski. Narracja przedstawicieli prezydenta i wojskowych sprowadzała się z grubsza do stwierdzenia, że adelajdy, choć nie są spełnieniem marzeń, uratują polską marynarkę przed upadkiem, a Polskę jako morski kraj NATO przed kompletną kompromitacją na arenie sojuszniczej. Owszem, nie są z „polskich stoczni” i żadnego transferu technologii z nich polska zbrojeniówka nie weźmie, ale przynajmniej będzie się czym bronić na morzu do czasu, gdy upragnione polskie okręty z polskich stoczni wyjdą w morze. A ten czas to według optymistycznych ocen nawet jakieś 10–15 lat.

Czytaj także: Polska armia bez broni. A MON się tym nie przejmuje

Flota nadwodna czy podwodna

W tym momencie jednak świeżo nawróceni zwolennicy szybkiego ratowania marynarki wojennej muszą uznać, że sami temat zaniedbali – albo pozwolili zaniedbać. Zamiaru kupna adelajd trudno bowiem szukać w jakimkolwiek planie modernizacyjnym. Przeciwnie, zapisano w nim unowocześnienie floty nawodnej przez budowę okrętów mniejszych, za to siłami polskiego przemysłu. Mało tego, program morski był w planie modernizacji wojska – formalnie nadal obowiązującym, choć w znacznej części zdemolowanym – drugim co do znaczenia i wartości po obronie powietrznej.

Odchodzący rząd PO-PSL zostawił programy nawodne w toku, choć przed wyborem konstrukcji bazowych dla trzech korwet Miecznik i trzech patrolowców Czapla. Już wtedy słychać było głosy, że Polsce przydałyby się okręty większe, które zastąpią starzejące się fregaty Kościuszko i Pułaski (już od USA przejęte jako używane i nienowoczesne). Stan przemysłu stoczniowego nie pozwalał jednak nawet planować budowy w Polsce fregat, z trudem i po zastrzyku technologicznym z Zachodu dałoby się budować korwety.

Przykład powstającego 17. rok patrolowca (niegdyś korwety) Ślązak pokazuje, że nawet na bazie sprawdzonej licencji i przy udziale zagranicznych firm Polska ma z budową okrętów problem. Najistotniejsze jest jednak to, że dla rządu PiS okręty nawodne w ogóle przestały być priorytetem – nawet te mniejsze i teoretycznie łatwiejsze w budowie dla polskich stoczni. Antoni Macierewicz stawiał na okręty podwodne, zlecona przez niego doktryna obronna uznawała nawodną walkę morską za nieistotną, a nacisk na obronę własnego terytorium i własnego morza odsuwał na dalszy plan kwestię dużych okrętów oceanicznych. Miecznik i Czapla trafiły na półkę, stocznie miały zaś czekać na mityczny program Orka (okrętów podwodnych z pociskami manewrującymi), ale i tego się nie doczekały. Odejście Macierewicza i decyzje NATO przywróciły równowagę – i realizm.

Czytaj też: Planujemy kupić dla armii to, co planowaliśmy w 2001 r.

Odejście Macierewicza przyspieszyło decyzję

Zwolennicy posiadania przez Polskę floty nawodnej, wychodzącej poza Bałtyk, przyczaili się bowiem u prezydenta i w BBN. Jeszcze w 2017 r. wydali ogólny dokument pod nazwą strategii morskiej, podkreślający zalety dużych okrętów spełniających wiele funkcji, także niewojskowych, jak prezentacja bandery i promocja interesów Polski w odległych rejonach świata. W tym czasie było wiadomo, że ze służby w australijskiej marynarce wycofywane będą podobne do używanych w Polsce, choć nowocześniejsze i lepiej uzbrojone fregaty. Jak – pod rządami Antoniego Macierewicza – udało się wysłać do Australii kilka delegacji wojskowych w celu obejrzenia okrętów i audytu możliwości ich zakupu, pozostaje tajemnicą skomplikowanych relacji ministerstwa z prezydentem. Dość, że takie misje się odbyły, a ich efektem była pozytywna rekomendacja dla pomysłu przejęcia adelajd.

Od zmian kadrowych na szczytach MON wypadki przyspieszyły. Jasne się stało, że mający być kwestią tygodni wedle Macierewicza zakup okrętów podwodnych jest nie tylko potwornie drogi, ale również niegotowy. W MON stopniowo rosła świadomość fatalnego stanu PGZ jako całości, a szczególnie jej sektora stoczniowego. Jasne było, że w polskich stoczniach nie powstanie szybko ani okręt podwodny, ani jakikolwiek okręt – bez solidnych inwestycji.

Co z tymi stoczniami?

Trzecim – kto wie, czy nie decydującym – czynnikiem były jednak decyzje i naciski sojuszników. Bałtyk i północny Atlantyk stały się dla NATO znowu kluczowe w planowaniu operacji obronnej. Kraje morskie, a przecież Polska nim jest, stanęły przed wyborem dołożenia się do utrzymania wspólnych zdolności lub utraty wiarygodności w sojuszu. Do 2020 r. NATO ma wystawić 30 okrętów zdolnych do prowadzenia aktywnych operacji bojowych i tak naprawdę w tym rachunku liczą się tylko fregaty. Polska musiała jakoś odpowiedzieć, a adelajdy wpisały się w ten scenariusz jak ulał. Argumentem nie bez znaczenia było też to, że w roli pływających platform przeciwlotniczych zapewnią ochronę amerykańskiej bazie antyrakietowej w Redzikowie – zanim Polska dostanie Patrioty.

Nie trzeba tłumaczyć, że inwestycja w rakiety dla australijskich fregat, które musimy kupić z USA, będzie dla rządu kolejnym argumentem na rzecz wzmocnienia relacji z Waszyngtonem w nadziei na utworzenie w Polsce stałej bazy. Wszystko się składa, tylko co z tymi stoczniami?

Wbrew temu, co zdaje się sugerować minister Gróbarczyk, MON wcale stoczni nie pomija w przyznawanych kontraktach. W zeszłym roku przeznaczył na zamówienia prawie 2 mld zł! Tyle że nie wszystko zgarnęły podmioty państwowe. Ponad 280 mln warte było zamówienie sześciu holowników w prywatnej stoczni Remontowa Shipbuilding, która jest też liderem konsorcjum mającego dostarczyć dwa kolejne niszczyciele min Kormoran II. Wartość tego drugiego kontraktu to ponad miliard złotych.

Państwowa PGZ Stocznia Wojenna (dawniej Stocznia Marynarki Wojennej, przejęta od syndyka przez PGZ) w Gdyni dostarczyć ma za to okręt ratowniczy za 750 mln. Nie da się więc powiedzieć, że do stoczni nie płynie strumień publicznych pieniędzy. Jednak stan tych zakładów jest tak zły, że nawet sowite kontrakty wcale nie gwarantują utrzymania się na powierzchni, a styl zarządzania – zwłaszcza po stronie podmiotów państwowych – nie daje pewności terminowego wykonania. Wspomniany już Ślązak – dawniej Gawron – jest najdobitniejszym przykładem, że okręt w Polsce można budować dowolnie długo i za dowolnie duże pieniądze. Może dlatego MON nie miał odwagi powierzyć stoczniom budowy nowych jednostek bojowych. Lobby stoczniowe wykorzystało jednak sytuację z adelajdami i próbuje storpedować plany wojska w nadziei na nowe dotacje.

Minister Błaszczak uderza w poprzednie rządy

Po tym jak z krytyką wyrwał się minister Gróbarczyk, głos zabrał Mariusz Błaszczak – i to nie byle gdzie. Mający takie same dojścia do ważnych dla PiS mediów ojca Rydzyka Błaszczak odparował Gróbarczykowi w TV Trwam: „Wojsko Polskie będzie zamawiało okręty w polskich stoczniach, ale Wojsko Polskie potrzebuje dysponować okrętami nie za pięć lat, nie za siedem lat. Jeśli chodzi o fregaty z Australii, to Marynarka Wojenna musi mieć okręty, którymi może dysponować tu i teraz”.

Błaszczak nie omieszkał oczywiście obciążyć za sytuację marynarki wojennej poprzedników w rządzie – oczywiście nie Macierewicza, a rząd PO-PSL. Ma rację o tyle, że marynarka nie ma szczęścia do decyzji politycznych i finansowych od dobrych 20 lat. Adelajdy z Australii – o ile dojdzie do ich zakupu – sytuacji kryzysowej na dłuższą metę nie poprawią, pozwolą tylko uniknąć całkowitej katastrofy. Jeśli myślimy poważnie o odbudowie marynarki na bazie własnych zdolności przemysłowych, do dwóch miliardów wydawanych na fregaty z Australii trzeba by dołożyć kolejne dwa na duże zamówienie w Polsce, wspierane zachodnią technologią.

Piłeczka po stronie ministra Gróbarczyka

W pewnym sensie piłeczka jest teraz po stronie Gróbarczyka, któremu Mateusz Morawiecki powierzył właśnie nadzór nad całym państwowym sektorem stoczniowym. Jeśli minister domaga się budowy okrętów w Polsce, niech wykaże, że jest w stanie to zrobić, i przekona premiera do inwestycji. Do końca kadencji czasu niewiele, a budżet coraz bardziej napięty, więc skończy się zapewne na gadaniu i lamentach. Przynajmniej adelajdy będą do tego czasu już pod polską banderą.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama