Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Polacy kochają defilady. Ponad 100 tys. osób podziwiało wojsko i jego sprzęt

Centralne obchody uroczystości z okazji Święta Wojska Polskiego Centralne obchody uroczystości z okazji Święta Wojska Polskiego Maciek Jaźwiecki / Agencja Gazeta
Politycy spuścili z tonu, sojusznicy zrobili niespodziewany prezent. Po święcie wrócą jednak bolesne pytania: co dalej z modernizacją i nakładami na wojsko.

Minął ledwie rok, a czuć było, jakby minęła cała epoka. Od czasu gdy prezydent – konstytucyjny zwierzchnik sił zbrojnych – musiał przypominać, że Wojsko Polskie nie jest niczyją prywatną armią i że nie można różnicować rodzajów wojsk, do przemówień, w których dominowały słowa wdzięczności, szacunku i podziwu za służbę dla ojczyzny. Od wypatrywania gestów znamionujących ostry konflikt do poszukiwania jakiejkolwiek oznaki rozdźwięku między prezydentem a ministrem obrony. A przede wszystkim od tłocznej alei w sercu miasta do szerokiej arterii szczelnie wypełnionej ludźmi. To była defilada zupełnie inna niż wszystkie poprzednie i zapewne rekordowa.

Rekordowa defilada

Mimo obaw o zmianę trasy, wyrażanych także przeze mnie, wybór Wisłostrady zamiast Alej Ujazdowskich okazał się strzałem w dziesiątkę. Prezydent Andrzej Duda twierdził po południu, że defiladę obserwowało 120 tys. ludzi. Takie same informacje podaje MON. Nawet jeśli było trochę mniej, choć mogło być równie dobrze trochę więcej, tłumy ciągnące na defiladę, zgromadzone po obu stronach Wisłostrady, na mostach, na przeciwległym brzegu Wisły, były olbrzymie i na pewno liczniejsze niż do tej pory. Pogoda dopisała, nie było ani za gorąco, ani za chłodno, deszcz popadał przez chwilę, ale burza nie przeszkodziła defiladzie powietrznej. „Zdecydowanie lepsza lokalizacja” – słychać było wśród zmierzających na defiladę. Półtoragodzinny pokaz wojsk i sprzętu był imponujący i obejrzała go prawdopodobnie rekordowa liczba Polaków.

Zapowiedź 2,5 proc. PKB na wojsko

Na stulecie niepodległości władzom właśnie o to chodziło i to się udało, ale trzeba przyznać, że politycy spuścili z tonu: nie chwalili się własnymi osiągnięciami, nie potępiali poprzedników, skupiali się na wojsku, jego zasługach i potrzebach. Prezydent postawił poprzeczkę niezwykle wysoko: zasugerował, że Polska powinna szybciej podnieść wydatki obronne do 2,5 proc. PKB, niż to zaplanował rząd – już w 2024, a nie 2030 r.

Andrzej Duda musi mieć świadomość, że w ten sposób z jednej strony zyskuje sympatię wojska, ale z drugiej może się konfliktować z rządem, dla którego wydatki obronne są ważne, ale raczej nie najważniejsze. Duda, stojąc na trybunie wraz z Mateuszem Morawieckim i Mariuszem Błaszczakiem, zastrzegał, że przyspieszenie wzrostu wydatków zależy od możliwości gospodarki. Czyli de facto zostawił decyzję rządowi – bo przecież to rząd, a nie prezydent, decyduje o budżecie, czyli wyznacza realne cele polityczne. Owszem, są na świecie kraje słabiej radzące sobie gospodarczo od Polski, a przeznaczające na wojsko relatywnie więcej. Ale na razie trudno sobie wyobrazić hiperpodwyżkę, choć gdyby nastąpiła, byłaby przełomem.

Problemy i potrzeby polskiej armii

Potrzeb jest dużo, za dużo na obecny budżet. Część była widoczna i na rekordowej defiladzie. Gdy Wisłostradą szły czołgi, tylko w czasie przejazdu Leopardów obu typów można było wytrzymać. Twarde już wymagały wytrzymałości, bo dymiły niezwykle – a to zapewne widać i na polu walki, nie tylko na defiladzie. PT-91 oceniane są przez wojskowych dobrze, jako stosunkowo lekkie i niskie sprawdzają się zwłaszcza w polskich warunkach terenowych i tak naprawdę potrzebują „tylko” lepszego silnika i lepszej amunicji. Może w tym roku coś się zdarzy, może w przyszłym.

Czołgi to na tle innych potrzeb i tak obszar względnej nowoczesności. Dużo gorzej jest z obroną powietrzną, naziemnymi, mobilnymi wyrzutniami rakiet. Wisłostradą szły tylko Osy, New nawet nie pokazano. Amerykanie, co było niespodzianką, przysłali wyrzutnię Patriotów, ale nie w takiej wersji, jaką kupuje Polska. Takiej wersji bowiem jeszcze nie ma. Nie ma też niestety nowoczesnych wyrzutni obrony powietrznej krótkiego zasięgu, nie ma rakiet ziemia-ziemia. Dopiero niedawno MON uznał, że ścieżka zakupu rakiet ziemia-ziemia Homar poprzez PGZ jest ślepą uliczką i chce je kupić – teoretycznie szybciej i taniej – bezpośrednio od USA.

Ale tak naprawdę największą potrzebą finansową jest budowa czwartej dywizji, o której mówi się od czasu Strategicznego Przeglądu Obronnego Antoniego Macierewicza i która według Mariusza Błaszczaka ma być jego priorytetem. Czwarta dywizja – bo Polska ma obecnie trzy – „stać ma” na wschód od Warszawy i bronić stolicy od kierunku, na którym wskutek redukcji i cięć ostatnich 15 lat nie ma istotnych sił wojskowych. Postulat sensowny, ale niezwykle kosztowny. Tomasz Szatkowski, wiceminister obrony w obu rządach PiS, szacował koszty utworzenia i wyposażenia takiej dywizji na 70 mld zł. To prawie dwa razy więcej, niż wynosi cały roczny budżet obronny. Bez podniesienia wydatków obronnych ponad obecne 2 proc. PKB tego nie da się zrealizować. Pewnie dlatego prezydent mówi o szybszym wzroście wydatków, pytanie, czy ma na to zgodę premiera. Mateusz Morawiecki, który odwiedził żołnierzy na Łotwie, powiedział, że „powinniśmy być jak najlepiej przygotowani i uzbrojeni”. Ogólnikowe stwierdzenie trudno przyjąć jako deklarację poparcia dla przyspieszonej rozbudowy armii i modernizacji.

Dla USA Polska ważniejsza niż Francja?

Jakie są koszty modernizacji prowadzącej do dominacji, pokazali nam dziś Amerykanie. Nad Warszawą przeleciały cztery myśliwce przewagi powietrznej piątej generacji F-22. Taka sytuacja nie miała do tej pory miejsca w żadnym kraju europejskim. W ubiegłym roku dwa Raptory pokazały się w Paryżu. Obecność czterech w Warszawie być może nie świadczy o tym, że jesteśmy dla USA ważniejszym sojusznikiem niż Francja, ale pokazuje, że Amerykanie traktują Polskę wyjątkowo pod względem wizerunkowym.

Raptory usiadły w Powidzu i prowadzą ćwiczenia z polskimi F-16, ale sam widok sylwetek obu maszyn na niebie pokazywał różnicę. F-22 to najnowocześniejszy i zarazem najdroższy typ samolotu myśliwskiego, tak naprawdę o wciąż nie w pełni znanych możliwościach. Nawet Amerykanie, którzy rozważali wznowienie jego produkcji (zakończonej w 2011 r.), stwierdzili, że to za droga sprawa. Wolą tańszy, jednosilnikowy, mniejszy F-35. Ten samolot jest Polsce proponowany, ale większości ekspertów wydaje się jasne, że nie potrafilibyśmy wykorzystać jego potencjału. No i zwyczajnie nas na niego nie stać. Z drugiej strony zapewne warto przeskakiwać generacje sprzętu i inwestować w przyszłość. Jeśli tak, wydatki obronne Polski muszą wynosić nie 2, a 4 proc. PKB, przy założeniu 200-tysięcznej armii i nowej dywizji.

Brutalna rzeczywistość

Raptory nad Warszawą to nie product placement, bo nie są na eksport i nie są w produkcji. Natomiast na pewno to zachęta do „buy American”, zwłaszcza jeśli inwestycja w zakupy miałaby nam „załatwić” stałą amerykańską bazę. Prezydent mówił, że jest nam potrzebna, ale jako uzupełnienie własnego potencjału obronnego. Słusznie, bo każdy, a tym bardziej tak duży kraj NATO, powinien wypełniać art. 3 Traktatu Waszyngtońskiego – posiadać siły zbrojne zdolne do obrony własnej i dzielenia się bezpieczeństwem z innymi.

To ostatnie oczywiście wymaga relatywnie większych wydatków niż te, które trzeba przeznaczać na tylko własne potrzeby. Stąd w Polsce ostatnio obecny jest temat fregat, a nie korwet, czyli okrętów – choć używanych – zdolnych do misji sojuszniczych, a nie wyłącznie obrony wybrzeża. Zarówno Amerykanie, jak i NATO pokazują nam od czasu do czasu, że kraj o takim potencjale, jak Polska, jest kluczowy dla obrony większego obszaru niż samo terytorium Polski. Patrioty, wyrzutnie Homar i fregaty – których zakup oby dokończono w tej kadencji – spełniają właśnie oba cele: obrony Polski i obrony NATO. Dlatego są najlepszą inwestycją w relacje sojusznicze, też z USA. Amerykanie trochę to na nas wymuszają, ale szczerze powiedziawszy, sami nie mają wyboru. Geografia sprawia, że to Polska jest kluczowa dla nich i NATO, gdyby przyszło do obrony państw bałtyckich i tym samym całego Sojuszu, a więc to Polska musi posiadać odpowiednie zdolności. Czy to się jej podoba, czy nie. Brutalna, wojskowa rzeczywistość, ale czy bez sensu?

Polacy kochają wojsko

Sprzęt, by walczył, musi mieć ludzi. Wojsko to morale, jak mówił po wyznaczeniu na naczelnego dowódcę na czas wojny generał Rajmund Andrzejczak, szef sztabu generalnego Wojska Polskiego. Tłumy na defiladzie to objaw ze wszech miar pozytywny. Polacy pokochali nie tylko defilady, kochają też wojsko. Polska armia jest chyba europejskim wyjątkiem, bo nie cierpi na brak chętnych do służby, która na Zachodzie stała się po prostu pracą. Nam cały czas sprzyja fakt, że nadal na tle reszty gospodarki jest dla większości potencjalnych kandydatów atrakcyjnym pracodawcą – średnie uposażenie wojskowe przekracza średnie krajowe wynagrodzenie.

Jednak trendy długofalowe i w Polsce nie są korzystne. Ostatnie dane GUS mówią o spadku ludności Polski o prawie 3 mln w ciągu 30 lat. Czy ta malejąca ludność zapewni armii liczebność na poziomie 200 tys.? Raczej nie. Stąd wyzwanie technologiczne: coraz więcej funkcji wojskowych powinny zastępować maszyny i komputery, też na polu walki. Niestety, u nas nawet prostych latających dronów nie udaje się wprowadzać zgodnie z planem, co dopiero mówić o innych walczących robotach, kontrolowanych przez ludzi za pomocą zintegrowanego cyfrowego systemu zarządzania polem walki. Stawiamy na załogowe działa, czołgi i samoloty, wiedząc, że za 30 lat dostępnych załóg będzie o prawie 10 proc. mniej – statystycznie. Nie mamy strategii przeskoczenia tego kryzysu i nawet nie staramy się jej wypracować.

A jednak defilada podnosi na duchu – od tego w końcu jest. Polacy zobaczyli, że armia wbrew krytyce opozycji nie jest w stanie katastrofalnym, choć na pewno nie jest też w najlepszym, jaki sobie można wyobrazić. Krytyka defilady ze strony części polityków ocierała się o śmieszność. Z drugiej strony pokaz tego, co najlepsze, nie przykryje stanu rzeczywistego, dobrze znanego i naszym sojusznikom, i potencjalnym przeciwnikom.

Pytanie do następnego rządu jest jasne: czy postawi na pierwszoplanową rolę Polski w NATO i radykalnie zwiększy (podwoi?) wydatki obronne, czy poprzestanie na powolnym zapełnianiu luk w zdolnościach, które pozwolą nam wyłącznie nie odstawać od sojuszniczej średniej. Jako kraj frontowy w zmienionej na niekorzyść sytuacji geopolitycznej nie mamy wielkiego wyboru, jak tylko stać się Niemcami Zachodnimi z czasów zimnej wojny. A to wymaga dekady zwiększonych nakładów i skoku technologicznego, który pochłonie fortunę.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama