Prezydent Polski i wiceprezydent USA mieli swoją obecnością dodać splendoru zamówieniu, które przez ostatnie dni urosło do rangi symbolu. Dla jednych to przede wszystkim symbol propagandowych wysiłków MON, które o zakupie informowało tyle razy, że można było odnieść wrażenie, że Polska kupuje nie 20, a 200 wyrzutni. Dla innych to symbol klęski starań o technologiczny przeskok w polskiej zbrojeniówce, co przez wiele lat w kontekście programu Homar wydawało się kwestią oczywistą. Dla reszty – zakup jednego zamiast trzech dywizjonów bardzo potrzebnych rakiet jest symbolem rachitycznej modernizacji, podważającej wygłaszane oficjalnie zapewnienia o inwestowaniu w siłę ognia.
Kiedy Mariusz Błaszczak składał swój podpis na już podpisanym przez stronę amerykańską dokumencie LOA, potwierdzającym polskie zamówienie na wyrzutnie HIMARS, w internecie i mediach tradycyjnych już buzowała przesycona emocjami debata, w której padały zarzuty kalibru tak ciężkiego jak kupowane z USA rakiety. Czarny dzień, nóż w plecy, zdrada – hasła te miały opisywać podejście rządu do przemysłu obronnego. W przeddzień podpisania umowy doszły sygnały, że przeciwko niej burzą się związkowcy państwowej zbrojeniówki z Huty Stalowa Wola. „Niejedna decyzja urzędników różnych szczebli mogłaby lepiej służyć interesom Polaków, gdyby tylko za tymi interesami stał równie skuteczny lobbying jak ten, który służy innym interesom” – napisał z kolei na Twitterze Adam Bartosiewicz, szef WB Electronics. Firma ta wraz z państwowymi podmiotami uczestniczy w wielu krajowych projektach obronnych i wytwarza system kierowania ogniem, którego kupowane z Ameryki HIMARS-y mieć nie będą. Bartosiewicz ma przy tym ten komfort, że za krytykę decyzji MON nie straci stanowiska.
Czytaj także: Polska ma zgodę na zakup wyrzutni HIMARS
Trudne do pogodzenia interesy MON, wojska i zbrojeniówki
Skąd te emocje? Odkładam na bok domysły o triumfie lobbystów ze świadomością, że ciężko pracowali, i o naciskach Wielkiego Brata zza oceanu, którym też bym się nie dziwił. Główne zdziwienie i żal krajowego biznesu zbrojeniowego to wynik zeszłorocznego zwrotu w zamiarach MON, o którego powodach wiadomo nadal stosunkowo niewiele. Polityką resortu deklarowaną przez całe lata było to, by za pomocą programu Homar pozyskać technologie, przede wszystkim rakietowe, umożliwiające samodzielną produkcję pocisków ziemia-ziemia o zasięgu 70–100 km oraz systemów ich precyzyjnego naprowadzania. Z myślą o tym negocjacje z zagranicznymi oferentami prowadziła najpierw Huta Stalowa Wola, a potem Polska Grupa Zbrojeniowa, która do połowy zeszłego roku była liderem projektu. Miała znaleźć sobie najlepszego partnera, z którym mogłaby spełnić wymagania polskiej armii, będąc jednocześnie głównym polskim wykonawcą. Wymagania wojskowe to kwestia kluczowa z punktu widzenia zdolności obronnych, jeśli postrzegać je wyłącznie w kategoriach prowadzenia wojny. Przemysł ma te zdolności wspierać poprzez gwarancję niezaburzonych dostaw, produkcji broni na miejscu, budowania nowych wersji, wreszcie napraw, obsługi i modernizacji sprzętu. Wojsko z reguły chce nowej broni jak najszybciej, MON w zasadzie jak najtaniej, dla przemysłu liczy się zaś to, czego nie widać – dostęp do technologii i know-how. Na pierwszy rzut oka widać, że te interesy mogą być sprzeczne, a na pewno są trudne do pogodzenia.
Minister Błaszczak zmienia plany
W lipcu zeszłego roku MON zaskoczyło rynek, ogłaszając koniec negocjacji PGZ z dostawcami i zakup systemu HIMARS wprost od rządu USA w systemie FMS, w którym Ameryka eksportuje broń produkowaną dla swojej armii. Oficjalnym tłumaczeniem MON była chęć przyspieszenia zakupu i obniżenia jego kosztów – wobec tego, co miało być rezultatem negocjacji PGZ. W końcowej fazie PGZ miała wybierać między ofertą amerykańską a izraelską, a do dziś nie jest w pełni jasne, którą naprawdę wybrała. Rozmowy prowadzono w tajemnicy, ich przebieg – jak wynika z nieoficjalnych relacji – był chwilami burzliwy, a ostateczny rezultat miał być inny niż to, na co później zdecydował się MON. Są tacy, którzy twierdzą, że widzieli rekomendację wskazującą na Izraelczyków – MON utrzymuje, że rozmowy z Amerykanami prowadzi co prawda w innej formule, ale w zgodzie z wyborem przemysłu. Co istotne, przejście od wariantu Homara z PGZ do HIMARS-a z USA nastąpiło po zmianie warty w resorcie i wymianie kierownictwa PGZ. Ponieważ Mariusz Błaszczak ograniczył informowanie opinii publicznej o zamiarach i przebiegu zamówień zbrojeniowych, kulisy zmiany podejścia pozostają dziś mocno niejasne. Co ciekawe, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy MON ogłaszało zmianę trybu zakupu Homara, ówczesny wiceminister Sebastian Chwałek zapewniał w fabryce rakiet Mesko, że nie da skrzywdzić rodzimego przemysłu. Mesko dziś jest jednym z „pokrzywdzonych” decyzją MON i choć szefowie firmy oficjalnie milczą, nieoficjalnie dają do zrozumienia, co myślą.
Przemysł zbrojeniowy traci po raz kolejny. Wojsko także
Żeby sprawy jeszcze bardziej skomplikować, żal przemysłu do MON nie datuje się wcale od zeszłego roku. Wcześniejsze podejście do Homara miało być na stole w roku 2015 i dawać za podobną co obecna cenę o wiele większe korzyści przemysłowi. Przygotowana oferta nie doszła do skutku, co wspomniany już prezes Bartosiewicz wypomniał byłemu ministrowi obrony Tomaszowi Siemoniakowi z gorzkim stwierdzeniem, że „eliminacja polskiego przemysłu z programów MON to dzieło kilku kolejnych rządów”. Według nieoficjalnych relacji wtedy dywizjon Homara miał kosztować mniej niż w obecnym zamówieniu z USA, a w dodatku trzy z czterech przewidzianych do zakupu miały być wyprodukowane w Polsce. Nawet rakiety GMLRS w znacznej liczbie pochodziłyby z Meska – dla przynajmniej połowy wyrzutni. Potencjalne korzyści dałyby PGZ i współpracujacym firmom pewną przyszłość. A nawet gdyby nie żądać transferu technologii i kupić wtedy system z „półki”, prawdopodobnie dziś byłby już w linii. Na dostawy obecnie kupowanych HIMARS-ów Amerykanie dają sobie cztery lata. Można więc stwierdzić, że cztery ostatnie lata zmarnowane na korowody z PGZ to również cztery lata stracone przez wojsko, skoro przemysł i tak niczego nie uzyskał.
Czytaj także: Rakiety nie wypaliły
Brak umowy offsetowej będzie nas kosztować
Pytanie tylko, co mógł uzyskać realnie, a nie co było w marketingowych slajdach zabiegających o wielomiliardowy kontrakt konkurentów. Rakiet GMLRS nie produkuje poza USA nikt na świecie, a przecież wśród sojuszników są kraje bardziej zaawansowane technologicznie. Polskie marzenia o ich produkcji w Mesku były na wyrost, realnie możliwy był jedynie montaż, a kluczowe części i tak docierałyby z USA. Polski przemysł ma problem z samodzielną produkcją pocisków rakietowych o zasięgu 40 km, mniejszego kalibru niż te dla HIMARS-a i inaczej naprowadzanych. Może się przecież nauczyć – ale to wymaga czasu, nakładów (też tych niepokrywanych przez koszt zamówienia), odpowiednio wykształconych ludzi i gotowości poniesienia ryzyka, na wypadek gdyby się jednak nie udało. Dlatego jak twierdzi MON, koszty programu Homar przedstawione przez PGZ – z uwzględnieniem inwestycji, polonizacji (produkcji w Polsce komponentów amerykańskiego systemu), integracji (połączenia komponentów amerykańskich z polskimi), transferu technologii i ustanowienia zdolności na bazie offsetu (kompetencji do utrzymania, przeglądów, remontów komponentów systemu) przekraczały możliwości budżetu. Kontrargument, też rozsądny, jest taki, że bez umowy offsetowej – a jej nie przewiduje obecne zamówienie – całą obsługę będzie trzeba przez 30 lat zamawiać w USA, i tu dopiero przekonamy się, że tanio nie jest. Chyba że uda się przy okazji zapowiadanych dalszych zakupów dywizjonów HIMARS-a podpisać offset i być może część produkcji jednak w Polsce umiejscowić. Najłatwiej byłoby z podwoziami, które jeszcze do niedawna miały być z Jelcza, a według najnowszego komunikatu MON jednak nie będą.
Czytaj także: Błaszczak ostro o „szastaniu pieniędzmi” w MON. Mówił o Macierewiczu?
Realizm potrzebny od zaraz. Po każdej ze stron
Reakcje na decyzję w sprawie Homara stworzą presję na MON, by w dalszych zamówieniach bardziej dbać o przemysł. Ale jeśli nie artyleria rakietowa, to co miałoby być jego dźwignią? W tej chwili mowa jest głównie o systemie rakiet przeciwlotniczych Narew. PGZ ma z niego czerpać nowoczesne technologie i produkować do niego pociski w zakładach Mesko. Cały czas aktualne są wcześniejsze pytania: o koszt niezbędnych inwestycji, zakres dostępu do technologii, czas potrzebny na dostosowanie zakładu. Szkód powstałych przez trzy dekady braku poważnego myślenia o przemyśle zbrojeniowym nie da się nadrobić w kilka lat. To proces, o którym trzeba myśleć też w perspektywie dekad, przy stałych – a nie skokowych – inwestycjach. Siłą rzeczy ten proces musi być nałożony na mapę potrzeb wojska, ale z uwzględnieniem realizmu po obu stronach. Zbrojeniówka nie może obiecywać, że wyprodukuje wszystko, jeśli tylko MON zapewni jej odpowiedni offset i transfer technologii, bo koszty tego są zaporowe. MON nie powinno się upierać, że wszystko dla wojska dostarczy krajowy przemysł, bo potem sam resort musi połykać własny język. Wojsko nie może zaś żądać niemożliwego – systemów najlepszych na świecie czy wręcz jeszcze nieistniejących, mając świadomość ograniczeń budżetu, pilności łatania dziur w zdolnościach i możliwości dostawców. Wszystko to razem wymaga spójnej, przewidywalnej, rozsądnej i skalkulowanej polityki przemysłowo-zbrojeniowo-technologicznej. A potem jeszcze tylko jakieś ćwierć wieku i coś z tego będzie.
Czytaj także: Czy Duda kupi Homara?
Polskie „kły” na Wschód
Tyle czasu jednak nie ma, bo zagrożenie militarne ze wschodu rzeczywiście istnieje. HIMARS to taki system, którego Rosjanie muszą się obawiać. 20 polskich wyrzutni zasadniczo nie zmienia bilansu sił w regionie, bo Rosja ma podobnych wyrzutni więcej, ale poprawia go na naszą korzyść. Jeśli będą kolejne dywizjony, bilans ten znacznie się polepszy. Rakiety ATACMS sięgają na ponad 300 km, GMLRS na ponad 70 km, mają przy tym zdolność bardzo precyzyjnego trafiania. Owszem, cele będzie musiał dostarczyć sojuszniczy system ich wskazywania, bo nasze zdolności rozpoznania poza poziomem taktycznym praktycznie nie istnieją. Ale przecież obronę opieramy na NATO i na współpracy z siłami USA, a oni wiedzą, jak zasilać danymi HIMARS-y i podobne systemy MLRS. Po lotniczych pociskach JASSM i JASSM-ER, nadmorskich bateriach rakiet NSM, wyrzutnie HIMARS są kolejnym z kiedyś obiecanych i czasem wyśmiewanych „kłów Polski”. Fakt, że nie będą dostarczone przez polski przemysł, nie zmieni ich znaczenia odstraszająco-obronnego, gdy wreszcie trafią na uzbrojenie polskiej artylerii. Warto, by żale, pretensje i wątpliwości nie przesłoniły pozytywnej wiadomości, że pierwszy krok do wprowadzenia w Polsce systemu naprawdę groźnego został właśnie uczyniony.