Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Rakiety nie wypaliły

Bateria Patriot w polskim Morągu Bateria Patriot w polskim Morągu Stanisław Ciok / Polityka
Przed świętami miało być wiadomo, co Polska zamówi w drugiej fazie programu Wisła i jaki pocisk trafi do systemu Narew. Do końca roku miała być podpisana umowa na wyrzutnie HIMARS, ale z tego zapewne też nic nie wyjdzie.

W tym roku na choince w resorcie obrony narodowej zamiast bombek powinny wisieć rakiety. Na grudzień planowano wydarzenia związane z pociskami dla trzech rodzajów kluczowych systemów uzbrojenia opartych na pociskach rakietowych.

Czytaj też: Branża zbrojeniowa na kroplówce

Wisła: czy kupimy SkyCeptory?

Na początku miesiąca do USA trafić miało zrewidowane zamówienie (aneks LoR) na docelową konfigurację systemu Wisła, czyli tzw. drugą fazę największego polskiego kontraktu zbrojeniowego, w którym za dziesiątki miliardów złotych fundujemy sobie obronę powietrzną i antyrakietową. W marcu Mariusz Błaszczak podpisał pierwsze zamówienie – na dwie baterie patriotów z pociskami zdolnymi do zwalczania rakiet balistycznych. Teraz miał domówić tańsze pociski do zestrzeliwania samolotów, śmigłowców czy dronów, które dzięki również opłaconemu w tym zamówieniu transferowi technologii można by było produkować w Polsce.

Chodzi nie tylko o bezpieczeństwo dostaw, ale – nawet bardziej – o ekspresowe doinwestowanie technologiczne polskiej zbrojeniówki, by zamiast mozolnie rozwijać jeszcze poradzieckie rakiety, mogła przeskoczyć do innej, światowej ligi. Dlatego kluczową decyzją w drugiej fazie Wisły był tzw. pocisk niskokosztowy. W praktyce chodziło o potwierdzenie, czy decydujemy się na proponowany przez Raytheona pocisk SkyCeptor. To dostosowana do wymogów NATO adaptacja izraelskiego pocisku Stunner z najnowszego na świecie systemu obrony powietrznej średniego zasięgu David's Sling (Proca Dawida). Aneksu LoR jednak do USA nie wysłano, a potwierdzenia zakupu SkyCeptora nie ma.

Czytaj też: Wielka gra o Wisłę

Narew: czy wybierzemy Brytyjczyków?

Drugą rakietową decyzją grudnia miało być oficjalne wskazanie, po wybraniu przez PGZ, pocisku dla systemu obrony powietrznej krótkiego zasięgu Narew. To ich liczba i jakość zdecydują o polskiej obronie przed atakiem z powietrza, a połączenie go poprzez system dowodzenia IBCS z przeznaczonym do najgroźniejszych ataków systemem Wisła da Polsce prymat, jeśli chodzi o obronę przeciwlotniczą na wschodniej flance NATO, a de facto i w całej Europie. Tu jednak interesy przemysłu grały jeszcze istotniejszą rolę, gdyż Narew w całości ma być produkowana w kraju i dostarczona przez PGZ. Także w nadziei, że olbrzymi kontrakt pozwoli pozostawić w Polsce know-how produkcji najnowocześniejszych rakiet.

Sprowadzając to znowu do praktyki, chodziło o to, by MON potwierdził wybór PGZ, o którym wiadomo nieoficjalnie. Preferowanym partnerem przemysłu jest brytyjski oddział europejskiego domu rakietowego MBDA, a preferowanym pociskiem CAMM i jego wersja o wydłużonym zasięgu CAMM-ER. Powszechne było oczekiwanie, że ogłoszenie decyzji na poziomie międzyrządowym nastąpi w trakcie zeszłotygodniowych polsko-brytyjskich konsultacji w Londynie. Tak się jednak nie stało.

Czytaj też: Kto się boi fregat?

HIMARS utknął

Trzecim komponentem rakietowej układanki miała być decyzja w zasadzie już podjęta, a nawet zapowiedziana przez ministra obrony jako jego tegoroczny cel. Błaszczak mówił, iż do końca roku chce podpisać „kolejny duży kontrakt”, chodzi o amerykański system wyrzutni rakietowych HIMARS. Jednak sytuacja wokół tego zakupu nie daje wielkich nadziei na to, że umowa zostanie podpisana w tym tygodniu. Przeciwnie, szanse są małe, choć stuprocentowej pewności niedotrzymania obietnicy też na razie nie ma.

Polskę miała zdziwić dość wysoka cena opublikowana przez rząd USA w tzw. notyfikacji kongresowej, w której departament stanu komunikuje zgodę na sprzedaż za granicę amerykańskiego uzbrojenia i wylicza jego komponenty oraz maksymalny pułap cenowy. To aż 655 mln dol. za pojedynczy batalion 20 wyrzutni, czyli cena o mniej więcej jedną piątą wyższa niż ta zaoferowana Rumunii.

Choć polska umowa, podobnie jak rumuńska, nie ma zawierać zobowiązań offsetowych, to dla pełnego ukompletowania naszych wyrzutni potrzebne będzie zamówienie dodatkowych pojazdów ciężarowych, najpewniej z podwrocławskiego Jelcza. Nawet jeśli to nie ten kontrakt blokuje całość, idący do tej pory jak burza HIMARS wyraźnie utknął.

Czytaj też: Polska ma zgodę na zakup HIMARS

Poślizg może być niebezpieczny

I można w sumie wzruszyć ramionami, bo to ani nie pierwszy, ani nie ostatni przypadek opóźnień w zbrojeniowych planach MON. Tyle że wszystkie trzy decyzje miały być kamieniami węgielnymi misji Mariusza Błaszczaka jako ministra – nie obiecującego, a realizującego obietnice. Zespoły negocjacyjne pracowały dzień i noc, by kierownictwu resortu przygotować wszelkie informacje i rekomendacje do podjęcia decyzji.

Co gorsza dla ministra, opóźnienie na tym etapie zmniejsza szanse osiągnięcia przed przyszłorocznymi wyborami sukcesu w postaci podpisania nowych umów. Najbliżej jest oczywiście HIMARS i tu raczej nie ma groźby załamania całego procesu. Najwyżej „kolejny duży kontrakt” zostanie podpisany nie do końca roku, a w pierwszym kwartale 2019 r.

Gorzej, jeśli chodzi o Narew czy Wisłę. Wybór pocisku czy określenie konfiguracji to początek kolejnych negocjacji z dostawcami rakiet, ich poszczególnych komponentów oraz rządami, bo w takich systemach wchodzi w grę technologia ściśle kontrolowana przez państwa. Kalendarz wyborczy może wtedy dyktować pośpiech, a ten nie jest nigdy dobrym doradcą. Przesunięcie umów na kolejną kadencję będzie, po pierwsze, odebrane jako zbrojeniowa porażka PiS, po drugie, opóźni wdrożenie programów, jeśli dojdzie do zmiany politycznego obozu rządzącego.

Czytaj też: Armia bez broni, a MON się nie przejmuje

Dlaczego więc decyzji nie ma?

Wytłumaczeniem opóźnienia może być waga decyzji – finansowa, przemysłowa i polityczna. O ich znaczeniu wojskowym można chyba powiedzieć, że nie jest pierwszoplanowe dla decydentów. Na stole leżą dokumenty warte z grubsza 50–60 mld zł i to wyłącznie w cenie zakupu. Ponieważ koszty „cyklu życia” skomplikowanych systemów uzbrojenia są trzy–czterokrotnie wyższe, tak naprawdę podejmowane dzisiaj decyzje mają wartość 150–250 mld zł i będą oddziaływać na wojsko, przemysł i pozycję strategiczną kraju do drugiej połowy stulecia.

Nic dziwnego, że długopis drży w ręku, kiedy ma się coś takiego podpisać – i nie chodzi tu o obawę przed krytyką w mediach czy z opozycji. Po prostu każdy znający wagę tych decyzji polityk musi rzecz traktować śmiertelnie poważnie i oglądać każdy wydany miliard (o złotówkach się nie myśli) dziesięć razy. U kogo zainwestować? Kto „da więcej” gospodarce, wojsku i krajowi jako sojusznik? Czy nasz przemysł „da radę” skonsumować offset i transfer technologii?

To nie są proste pytania, a koszt pomyłki – jeśli do niej dojdzie – może być katastrofalny. To jeden z tych momentów, gdy okazuje się, że rola decydenta politycznego najwyższego szczebla naprawdę niesie z sobą ogromny ciężar odpowiedzialności.

Czytaj też: Co zostało ze strategii zmian w polskiej armii

Gdzie są instytucje i procedury, które miały pomóc

Dlatego gdy słyszę, że „góra znowu zażądała papierów” i „jeszcze nie czas”, wcale za bardzo się nie dziwię. Taka jest natura strategicznych decyzji. Z drugiej strony nie mogę przejść do porządku nad zapowiedziami i obietnicami, które miały proces podejmowania tych arcytrudnych wyborów ułatwić, przyspieszyć i sprofesjonalizować.

Gdzie jest Agencja Uzbrojenia, która według zapowiedzi Antoniego Macierewicza miała sprawić, że procedury ruszą z kopyta, a minister będzie miał plejadę najlepszych w kraju ekspertów na skinienie ręki? Co robi powołany przez Mariusza Błaszczaka pełnomocnik do jej tworzenia Paweł Olejnik? Jak pomaga w takich decyzjach strategiczny departament w kancelarii premiera, gdzie przenieśli się ludzie współtworzący „Strategiczny przegląd obronny”, rzekomą Biblię naszej obronności na kolejne 15 lat?

Gdzie się podziała Narodowa Polityka Zbrojeniowa, która miała sprawić, iż wreszcie będzie instytucjonalny łącznik między wojskiem, przemysłem, ośrodkami naukowymi i badawczo-rozwojowymi? Dlaczego nowego Planu Modernizacji Technicznej nie ma dwa lata po terminie? Pytania można mnożyć, niezrealizowane obietnice wyciągać dalej, choć mam świadomość, że to nic nie pomoże.

Czytaj też: NIK odsłoni luki w polskiej obronności

Nie ma ani planu, ani polityki, ani sensu

Bo może jest tak, że podobnie jak w innych obszarach życia państwowego i gospodarczego skomplikowane decyzje i procesy po prostu przerosły rządzących. Wyobrażam sobie, że dla wielu decydentów energetyka jest tematem bliższym niż zbrojenia, a przecież chaos z cenami prądu pokazuje, na ile naprawdę orientują się w temacie i jaka jest ich zdolność przewidywania skutków. Realizacja programów zapowiedzianych przy okazji „Strategii odpowiedzialnego rozwoju” pokazuje, jak bardzo niewydolny jest system przekładania strategii na kontrakty nawet tam, gdzie nie trzeba tak bardzo uwzględniać kwestii wojskowych i strategicznych.

Niezdolność do sformułowania na czas dokumentów dotyczących bezpieczeństwa państwa, co teraz sprawdza NIK, pokazuje, że w ogóle te kwestie są na marginesie zainteresowania i mało kogo na najwyższym szczeblu obchodzą. A nawet jak już na niższym szczeblu w resorcie wypracowano jakąś rekomendację i sterta papierów trafia na najwyższe w kraju biurka, gdy ktoś widzi 11–12-cyfrowe liczby, okazuje się, że wszystko trzeba wstrzymać, bo nie jesteśmy gotowi na decyzję, która zaważy na budżecie i może zagrozić innym wydatkom. Znowu zaczyna wyglądać na to, że nie ma ani strategii, ani planu, ani polityki, ani sensu. Są tylko puste słowa.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama