Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Co zostało ze strategii zmian w polskiej armii

Testowy samolot F-35 Testowy samolot F-35 Robert Sullivan / Flickr CC BY SA
Mija rok od ogłoszenia obliczonego na ponad dekadę programu zmian w wojsku. Od tego czasu część rekomendacji straciła aktualność, a są sygnały, że cały Strategiczny Przegląd Obronny trafił na półkę.

Rok temu mieliśmy poczuć się bezpieczniej i pewnie zmierzać ku niezależności obronnej. Minister Antoni Macierewicz zapewniał: „Już niedługo, w perspektywie, którą możemy zarysować nieomal na wyciągnięcie ręki, nieprzekraczającej 12 lat, Polska będzie mogła zostać obroniona przez własne siły zbrojne, a fakt pozostawania w największym i najskuteczniejszym sojuszu świata jedynie tę naszą własną zdolność będzie ubezpieczał i wzmacniał”.

Uroczystość w Akademii Sztuki Wojennej, niedawno przemianowanej i wyczyszczonej z części personelu i sowieckich czołgów na kampusie, miała całej Polsce pokazać wyniki (te jawne) pracy zespołu wiceministra obrony Tomasza Szatkowskiego nad Strategicznym Przeglądem Obronnym.

Czytaj też: Straszna prawda o polskiej armii

Cienka broszura z wielkim nagłówkiem

Wyniki miały postać niezbyt obszernej broszury, za to od razu dwujęzycznej i poważnie zatytułowanej „Koncepcja obronna RP”. Zarówno Macierewicz, jak i Szatkowski zapewniali, że ten dokument, oczywiście w pełnej, niejawnej wersji, będzie podstawą polskiego bezpieczeństwa na najbliższe 15 lat. Założone rezultaty miały być osiągnięte do 2032 r., czyli nieco dłuższej perspektywie niż wspomniana w przemówieniu ministra obrony.

Kilkudziesięciostronicowa publikacja, suto okraszona zdjęciami ministra Macierewicza, pełna była zapowiedzi, deklaracji, zapewnień i wytycznych, na których rząd PiS miał budować politykę obronną, zbrojeniową i strategiczną, zmieniać siły zbrojne i je powiększać. Rocznica publikacji raportu to dobry moment, by podsumować, gdzie jesteśmy z realizacją jego celów i czy w ogóle są perspektywy ich spełnienia.

Ale na początek zastrzeżenie. Cały SPO jest niejawny, taka też była decyzja MON z października 2017 r. o wdrożeniu jego rekomendacji. Opinia publiczna nie wie w pełni, jaki był produkt wielomiesięcznej pracy licznego zespołu ministra Szatkowskiego. Wiemy tyle, ile zostało opublikowane. I tylko na bazie jawnych publikacji możemy sprawdzić, co się dzieje z rekomendacjami SPO.

Co z odstraszaniem?

Weźmy pod lupę inwestycje w zbrojenia. Są najbardziej medialną częścią każdej nowej strategii, choć nieco zaciemniają obraz całości sił zbrojnych. W „Koncepcji obronnej RP” nacisk położony został na broń ofensywną, zgodnie z wyznawaną przez Szatkowskiego koncepcją „odstraszania poprzez karę”, a więc nasycenia kraju środkami walki gwarantującymi nieproporcjonalnie wysokie straty agresora. I tak przeczytać mogliśmy o „rozwoju i rozbudowie dalekosiężnej artylerii lufowej i rakietowej, co umożliwi w połączeniu z nowymi śmigłowcami szturmowymi efektywny manewr ogniowy”.

Dla wielu polskich oficerów był to miód na serce. Nareszcie mieli podstawę, by sądzić, że odzyskają te zdolności – zaprzepaszczone przez 25 lat nieinwestowania w siłę ognia. Rok po wydrukowaniu raportu SPO muszą być srodze zawiedzeni.

W 2017 r. MON zapowiadał, że do końca roku podpisze umowę na przełomowy system artylerii rakietowej Homar, dający zdolność rażenia na 300 km. Rakietowcy niemal modlili się o powodzenie tego planu, bo od czasu wycofania sowieckich Elbrusów, Łun i Toczek nie mieli rakiet operacyjno-taktycznych. A taki Homar – z USA czy Izraela – to w porównaniu ze scudami technologia kosmiczna.

Ale coś się zacięło i ta deklaracja SPO pozostaje niespełniona. Niemal gotowa umowa z Amerykanami została pod koniec zeszłego roku prawie zerwana, a deklaracje Izraela nie wyszły poza poziom deklaracji. Zmieniło się nie tylko kierownictwo MON, ale i kluczowej dla realizacji Homara PGZ, co każe sądzić, że historycznej umowy na niemal polski deep strike i w tym roku nie będzie. Dalekosiężnej amunicji precyzyjnej do już produkowanych armatohaubic Krab też nie ma.

Śmigłowce nie doleciały

Podobnie, a nawet gorzej rzecz się ma ze śmigłowcami szturmowymi. Po tym jak zostały uznane za priorytetowy zakup w 2014 r., nie dzieje się nic poza opóźnieniami. Ostatnio, co już opisywałem, MON przełożył kluczowy według SPO zakup na lata po 2022 r., kiedy teoretycznie ma być w budżecie obronnym więcej pieniędzy. Padające w SPO liczby ponad setki śmigłowców bojowych w programie Kruk mogą dzisiaj przyprawić o napad śmiechu. Jeśli będą dwie eskadry, czyli skromne 32 sztuki, i tak dobrze.

A przecież w trakcie organizowanych po SPO komercyjnych prezentacji nazywanych „grami wojennymi” tylko minimum 120 takich śmigłowców dawało nam gwarancję odparcia inwazji rosyjskiej armii pancernej. Miniaturowy model takiej maszyny na zeszłorocznych targach w Kielcach trzymał w ręku minister Antoni Macierewicz. Jednak zamiast kupna maszyn MON zapowiada na razie „ograniczoną modernizację” starych Mi-24, nie wiadomo, czy obejmującą uzbrojenie ich w podstawową broń takich maszyn – kierowane rakietowe pociski przeciwpancerne. Na razie na niektórych Mi-24 namalowano... husarskie skrzydła.

Czołg nie dojechał

Ale siła ognia i manewr to także działania na lądzie, a te najlepiej uosabia czołg podstawowy. W myśl SPO porzucić mieliśmy błędną koncepcję wozu wsparcia czy lekkiego czołgu, a zainwestować w nowej generacji superczołg w zagranicznej kooperacji. Towarzysząca SPO myśl mówiła też o zmodernizowaniu, do czasu zbudowania nowego, starszych wozów konstrukcji radzieckiej. Rok później nie wyszło ani jedno, ani drugie, choć bliżej nam do tej mniej ambitnej i tańszej decyzji.

Na forum europejskim mówimy co prawda o zainteresowaniu francusko-niemieckim projektem następcy Leoparda 2 i Leclerca, ale nie podjęliśmy z Paryżem i Berlinem konkretnej współpracy. Być może na przeszkodzie stoi gorszy klimat naszych relacji w Europie? Być może ktoś pamięta nam caracale, mistrale czy odwołania do Goebbelsa w ministerialnych rozmowach? Wielki projekt nie ruszył z miejsca ani na centymetr. Niestety, nie wybraliśmy też do tej pory, jak, za ile i do kiedy chcemy zmodernizować stare T-72. Mimo że co roku w Kielcach stoi nowa propozycja krajowego przemysłu.

Okręty odpłynęły

Kompletne fiasko poniosły też na razie plany zakupu nowych okrętów podwodnych, o których w „Koncepcji obronnej RP” napisano, że przyczynią się do radykalnego wzrostu możliwości obrony wybrzeża. A przypomnijmy: polskie Orki to nie tylko klasyczne okręty podwodne – przede wszystkim mają przenosić odstraszające pociski samosterujące. W chwili spisywania konkluzji SPO MON deklarował wybór ich dostawcy do końca 2017 r. Z innymi systemami rakietowymi miały one tworzyć antydostępowy parasol nad Polską.

Niestety, ministrowi Macierewiczowi nie udało się Orek kupić, choć wtajemniczeni twierdzą, że pod koniec roku było już bardzo blisko. Nawet nie bardzo wiadomo, co teraz będzie z okrętami, bo MON pod nowym szefostwem raz twierdzi, że odkłada ich zakup na lata po 2022 r., a innym razem, że wciąż coś tam analizuje i że dopóki końca tych prac nie widać, nic nie jest też przesądzone.

Tak można jednak analizować w nieskończoność, a nasze 50-letnie Kobbeny i 30-letni Orzeł wiecznie pływać nie będą, nawet jeśli Orłowi uda się wreszcie uszczelnić i zejść pod wodę po remoncie, kolizjach i incydencie, niesłusznie według wojska nazwanym przez media pożarem. Aha, tych Orek miało być w myśl SPO nawet cztery. To z grubsza 10–12 mld zł.

Czytaj też: Okręty podwodne, niespełniona obietnica Macierewicza

Nowej dywizji brak

Porzućmy jednak zabawki i zajmijmy się siłą żywą. „Forteca Polska” musi mieć swój wschodni bastion. Tak w dyskusjach po SPO nazywano plan utworzenia czwartej dywizji pancernej lub zmechanizowanej, koniecznie ulokowanej na wschód od Warszawy. Gromkie hasło rozbudowy liczebnej wojska brzmiało wszędzie po publikacji „Koncepcji obronnej RP”.

Kilka tygodni później, kiedy minister Szatkowski „wysypał się” z ostrożnymi szacunkami, że oznacza to koszt około 70 mld zł, miny zrzedły. Dlatego dzisiaj częściej rozważa się połączenie dwóch, trzech istniejących już brygad w nowy związek taktyczny, a nie budowę dywizji z ludźmi i sprzętem całkowicie od podstaw.

Nawet tego jednak nie zaczęto, mimo że w planach SPO wciąż widnieje armia licząca minimum 200–250 tys. wojska. W rozważaniach, jak to zrobić, podkreślano, że można taniej. Na przykład batalion aeromobilny, na drogich śmigłowcach za 7 mld zł, przeciwstawiano dużo tańszej lekkiej piechocie zmotoryzowanej.

Eksperci wskazywali co prawda na różnice w sile ognia i zdolności manewru, ale był to akurat czas, kiedy wojska obrony terytorialnej rosły w siłę, a ich ochotnicy cieszyli się osobistym wsparciem ministra, więc merytoryczną dyskusję zastępowały wizje starcia OT nie tylko ze specnazem, ale i czołgami. Wyposażony w wyrzutnię przeciwpancerną prawie komandos miał się czaić w każdym rowie i nie dać szans Rosjanom.

Tyle że do tej pory nie kupiono dla niego żadnych wyrzutni, a ledwie tysiąc sztuk amunicji krążącej Warmate. Szkolenie WOT to zaś wyłącznie wsparcie wojsk operacyjnych, z naciskiem na pomoc strażakom w czasie pokoju. Popisów w stylu Rambo nie przewidziano.

Niewidzialne samoloty

Horyzont naszego SPO był zresztą dużo ambitniejszy. Wyznaczał nam miejsce w pierwszej lidze światowych potęg dzięki niewidzialnym dla radarów samolotom piątej generacji. Przynajmniej dwie eskadry F-35 wydawały się rok temu oczywistością. Rok po sformułowaniu tych celów zdają się jeszcze bardziej niewidzialne niż nawet używane F-16, których zakup MON w ostatnim roku to potwierdzał, to uznawał za mało przyszłościowy.

Przypomnijmy, jeden F-35 to teraz dla US Air Force (w najtańszej wersji) minimum 100 mln dol., pominąwszy koszt infrastruktury.

Polski, przy jej obecnym budżecie obronnym, nie stać na takie maszyny, które zresztą nie mają u nas szans wykorzystania swego potencjału czujników i sensorów, bo zwyczajnie nie mają się w co wpiąć. Ale w SPO były wspomniane. Rok później, mimo formalnego zgłoszenia ich w fazie analityczno-koncepcyjnej programu nowego samolotu wielozadaniowego Harpia, zdają się odległym marzeniem, skoro pieniędzy nie ma na kwestie dużo przyziemniejsze.

Czytaj też: Gen. Tomasz Drewniak o trudnej sytuacji w polskiej armii

Ćwiczenia w lesie

„Wkrótce zainaugurujemy nowe formy krótkiego przeszkolenia wojskowego, które przy zaspokojeniu potrzeb oprzemy na ochotnikach” – to miała być jedna z recept na niedobór kadr dla armii, w planach przecież aż 200-tysięcznej. Nic nie wiadomo o jakichkolwiek pomysłach. „W ciągu ośmiu lat liczba żołnierzy przekroczy 200 tysięcy, wliczając w to służących w Wojskach Obrony Terytorialnej” – czytamy dalej.

WOT właśnie przekroczył 10 tysięcy, a zatem wojska mamy w sumie około 115 tysięcy, o ile liczby dotyczące rezerw Narodowych Sił Rezerwy są wiarygodne. Prognoza na osiem lat jest wyłącznie gdybaniem. „Celem przyszłych Sił Zbrojnych RP będzie przede wszystkim stworzenie warunków do mobilizacji” – w tej dziedzinie osiągnięto jedną decyzję i wycofanie z niej. Wojewódzkie Sztaby Wojskowe pod koniec 2017 r. podporządkowano Departamentowi Kadr MON, by po pół roku przywrócić je Sztabowi Generalnemu, zresztą ku uldze wojskowych. Większych ćwiczeń z mobilizacją nie przeprowadzono. Wynik i tak byłby mizerny.

Reforma dowodzenia nie nastąpiła

„Podstawowym warunkiem efektywności będzie umiejętność współdziałania w operacji połączonej” – ten akapit SPO byłby bardziej wiarygodny, gdyby nie spór, jaki po jego publikacji rozgorzał między MON a BBN i ośrodkiem prezydenckim. Spór ten dotyczył właśnie koncepcji kierowania działaniami połączonymi i potrzeby istnienia dowództwa połączonego, odpowiadającego strukturze NATO.

MON Antoniego Macierewicza był mu przeciwny – BBN z gen. Jarosławem Kraszewskim je wspierał i blokował jakąkolwiek reformę dowodzenia bez niego, nie chciał też awansować wskazanych przez Macierewicza generałów. Doprowadziło to do bezprecedensowego w polskiej historii konfliktu osób i instytucji odpowiedzialnych za wojsko.

Na dzisiaj wygrał Kraszewski, który wytrzymał personalne ataki Macierewicza. Co jednak z koncepcją dowodzenia? Nadal nie wiadomo, bo powołany po dymisji największego blokującego wspólny zespół nie zdołał do tej pory wypracować jednej wersji. I tu z SPO wyszły na razie nici. Mowa jedynie o ograniczonej reformie systemu kierowania i dowodzenia w tym roku, choć jest maj, a nie ma nawet ustawowego projektu tych zmian. Opracowanie kompleksowej reformy zająć ma kolejne kilka lat.

Autor monowskiej wersji systemu dowodzenia gen. broni Bogusław Samol, który był najwyższym stopniem wojskowym uczestniczącym w pracach nad SPO, w styczniu 2018 r. po cichu odszedł na wcześniejszą emeryturę. Dla jednych to dobitny znak dezercji „ludzi Macierewicza”, dla innych po prostu zmęczenie długą służbą, od pancernych jednostek w PRL, przez moskiewską akademię pancerną i natowski wielonarodowy korpus, po najwyższe zaplecze decyzyjne MON. Przyznajmy, koncepcje mogą się pomieszać.

SPO na półkę?

W dodatku prezydent chce podobny do SPO dokument opracować samodzielnie. W marcu szef MON i zwierzchnik sił zbrojnych uzgodnili, że zaczynają prace nad nową „Strategią bezpieczeństwa narodowego”. Wspominali przy tym o czwartej dywizji, przejmując jedną z kluczowych rekomendacji SPO. Choć Andrzej Duda werbalnie wspiera i powiększanie armii, i jej modernizację, opracowany za rządów Macierewicza dokument nigdy nie miał dobrej prasy u ludzi prezydenta. Mało tego, nigdy nie został zaakceptowany. Ministerstwo wdrożyło go do realizacji mimo braku uzgodnienia z Dudą, co było dla prezydenta policzkiem.

Można być pewnym, że teraz, gdy prezydent odzyskał wpływ na losy wojska, postawi raczej na własną strategię, a nie odziedziczony po Macierewiczu przegląd. Zresztą i w resorcie obrony doszło do ruchu wskazującego, iż prace nad SPO są już mniej cenione. Wiceminister Szatkowski, który firmował SPO i poświęcił mu niemal rok życia, został w wyniku rekonstrukcji rządu pozbawiony kompetencji związanych ze sprawami strategicznymi. Zajmuje się teraz wyłącznie relacjami sojuszniczymi i wojskową dyplomacją.

Reklama
Reklama